Getty Images

Euro 2016: Włoski mini dżoker

Redakcja

Gdyby Antonio Conte mógł, to by go usynowił, bo ceni jak mało kto.
Dlatego zabrał Emanuele Giaccheriniego w wyprawę po złote runo. Tak w Juventusie, jak w reprezentacji.


Syn selekcjonera

Kibice długo mogli tego nie rozumieć i kręcić nosami. Ostatnich sceptyków Conte z Emanuele Giaccherinim przekabacili na swoją stronę po meczu z Belgią, w którym wyjście na pozycję, przyjęcie piłki, strzał i radość po strzelonym golu filigranowego skrzydłowego bezpowrotnie rozwiały podejrzliwą aurę snującą się wokół niego.

Szybkonogi

Nie jest i nie będzie najlepszy w kraju na swojej pozycji. Nie musi być. Ważne, że jest potrzebny, choć najbardziej pasującym słowem powinno być użyteczny lub określenie elastyczny taktycznie. – Gram tam, gdzie wystawi mnie trener – mówi o sobie. Można dodać, że również robi to, czego od niego wymagają przełożeni. Nie kaprysi, kiedy każą mu wykonywać nowe obowiązki, na przykład biegać do upadłego w pomocy, choć wcześniej był klasycznym skrzydłowym. Nie stroi fochów, jeśli usiądzie na ławce rezerwowych. Jest na każde wezwanie. Zawsze gotowy, by dać z siebie wszystko. Bo taki ma charakter, bo gra w Juventusie była, i reprezentacji Włoch, jest dla niego autentycznym wyróżnieniem, więcej niż spełnieniem marzeń.

Najpierw był Juventus. W połowie 2011 roku trener Conte zabierając się za tworzenie drużyny, która oddali się o siedem kroków milowych od żenujących dwóch z rzędu siódmych miejsc w lidze, wskazał ku zaskoczeniu działaczy i kibiców na Giaccheriniego. Oczywiście nie po to, żeby wokół niego budować nową siłę, ale żeby był ważną częścią układanki. Jednym z jej elementów, ponieważ zespół, a nie indywidualności, miał być najważniejszy.

ZOBACZ WIDEO Euro 2016. Arkadiusz Milik i Gladiator. "Pomysł wziął się od Boruca" (źródło TVP)
 

Z drugiej strony – w takiej drużynie jak Juventus każdy zawodnik, nieistotne czy szykowany do roli pierwszo- czy drugoplanowej, musiał coś wyrazistego sobą przedstawiać. Co więc urzekło ówczesnego trenera Starej Damy w Giaccherinim?
Przez trzy lata w Cesenie, z którą z trzeciej ligi przedarł się rok po roku do pierwszej i dzięki której zadebiutował w Serie A, dał się poznać przede wszystkim z szybkości. Niewielu prawych obrońców dorównywało pod tym względem lewoskrzydłowemu. Przy tym piłka mu nie przeszkadzała. Nie był technicznym wirtuozem, ale trudno było do czegokolwiek się przyczepić. Mijanie rywali, dośrodkowania i przyjmowanie piłki w pełnym biegu czy strzelanie na bramkę nie sprawiało mu problemów. Parametrom szybkościowym dorównywały wytrzymałościowe. Biegał przez dziewięćdziesiąt minut do utraty tchu. Mimo że do elity trafił dość późno, mając ukończonych 25 lat, to nie miał żadnych kompleksów. Wielkie stadiony i wielkie nazwiska nie onieśmielały go. Głowa była mocna jak szybkie nogi.

Już pierwsze mecze to pokazały. Z Romą na rzymskim Stadio Olimpico, gdzie debiutował należał do najlepszych na boisku. W drugiej kolejce na stadion beniaminka przyjechał Milan z dopiero co kupionymi Zlatanem Ibrahimoviciem i Robinho, a także z Pato, Ronaldinho i Clarencem Seedorfem. Wynik 2:0 dla Ceseny ustalił Giaccherini, który mając wsparcie w Japończyku Yuto Nagatomo siał popłoch w szeregach rosso-nerich.

[nextpage]

Giaccherinho

Siedem goli Giaka (w Genui z Sampdorią udało mu się strzelić dwa w odstępie 120 sekund) na mecie rozgrywek to był dorobek tylko o jednego gorszy niż rok wcześniej w drugiej lidze. Wystarczający, żeby zwrócił uwagę grubszych ryb, ale żeby od razu wieloryba z Turynu? Wielu niedowierzało w sens tego transferu. De facto – najpierw rocznego wypożyczenia za 3 miliony euro.
Na tym nie koniec niespodzianek. Na inaugurację sezonu i zarazem nowego stadionu Juve, wypełnionego do ostatniego miejsca, wybiegł z Parmą w podstawowym składzie. Później różnie z tym bywało, ale jego wkładu w mistrzostwo Italii nikt nie podważał. Na tyle istotnego (23 mecze i 1 gol nie mówiły wszystkiego), żeby zasłużyć na transfer definitywny. Kolejne 4 miliony i 250 tysięcy euro i był stuprocentowym podwładnym Starej Damy z kontraktem do połowy 2015 roku. Do historii już przeszła wypowiedziana mniej więcej wtedy opinia Conte: – Gdyby był cudzoziemcem i nazywał się Giaccherinho, byłby przez wszystkich bardziej poważany.

Między pierwszym a drugim sezonem w Juve miał miejsce inny ważny etap w jego piłkarskim życiu. Kiedy Cesare Prandelli umieścił go na liście 32 piłkarzy przygotowujących się do Euro 2012, wydawało się, że przy ostatecznej selekcji jako jednego z pierwszych skreśli. W końcu Giaccherini nie miał ani głośnego nazwiska, ani co najważniejsze żadnego doświadczenia reprezentacyjnego. Żadnego! Co dotyczyło również czasów juniorskich. Jako senior nie zagrał w choćby jednym sparingu. A jednak żółtodziób pojechał i – to dopiero była bomba – zagrał od pierwszej minuty przeciwko Hiszpanii (1:1). W Gdańsku zadebiutował w kadrze i wypadł przyzwoicie. Znów przydała się jego taktyczna elastyczność, zdolność ukrycia własnego ego i poświęcenia dla drużyny. Pod tym względem jak ulał pasowało porównanie do Angelo di Livio, żołnierzyka z Juventusu i reprezentanta Włoch w latach 1995-2002, który uzbierał 40 występów w kadrze.
Oprócz cech charakteru i wykonywanych zadań łączy ich także to, że Di Livio tylko 12 razy w meczach kadry wytrwał na boisku od początku do końca. Wchodził na zmiany lub schodził przedwcześnie. Różnice też łatwo wskazać. Giaccherini na reprezentacyjną szansę czekał do 26 roku, Di Livio w dniu debiutu bliżej było do trzydziestki. Soldatino nie strzelił gola, Giaccherinho – licząc tego z Belgią – ma już cztery.

Rekordzista

Pierwszego wbił w dziewiątym występie. I od razu pobił rekord: z Haiti trafił do siatki w 19 sekundzie. Najszybciej w całej historii włoskiej kadry. O jedną sekundę poprawił osiągnięcie Salvatore Bagniego z 1984 roku i meczu z Meksykiem.
Tym samym przeskoczyliśmy do Pucharu Konfederacji z 2013 roku, na którym zbierał same pochwały. Asysty z Meksykiem i Japonią, gol z Brazylią, słupek w dogrywce z Hiszpanią. Nikt już nie odważył się powiedzieć, że jest jakąś trenerską fanaberią, że z ławki widać inaczej. O Giaccherinim już nawet surowi krytycy mówili, że jest reprezentantem pełną gębą.

Po drodze do Confederations Cup był drugi sezon w Juve. W Serie A grał mniej, pokazał się w Lidze Mistrzów i Pucharze Włoch. Jako dżoker bywał nieoceniony. Conte piał z zachwytu: – On jest wspaniałą reklamą Juventusu. Uosabia wszystkie nasze cechy: chęci, organizację, zaufanie, entuzjazm i radość. W tym sezonie grał mniej ze względu na eksplozję talentu Pogby, ale kiedy był na boisku, to zawsze pokazywał ogromną determinację.

Po drugim scudetto w pogoni za większymi pieniędzmi i kolejnymi wyzwaniami ruszył na Wyspy. W Sunderlandzie dużego szczęścia nie znalazł (po części przez kontuzje), ale co najgorsze zgubił reprezentację. Na mistrzostwa świata do Brazylii nie poleciał. W eliminacjach do Euro 2016 wystąpił tylko raz. Wrócił do ojczyzny, jednak droga z przeciętnej Bolonii do kadry nie wydawała się specjalnie krótsza i łatwiejsza. Pokonał ją. I mały znów stał się wielki.

Tomasz Lipiński

< Przejdź na wp.pl