PAP / Przemek Wierzchowski

Elektromechanik, reprezentant Polski, łotr spod ciemnej gwiazdy - Piotr M. świat będzie oglądał zza krat

Łukasz Żaguń

Przez wiele lat grał z orzełkiem na piersi. Za swoje zasługi dla sportu został nawet odznaczony przez śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Po zakończeniu kariery okazało się, że jest... bandziorem.

Piotr M. był ambitnym chłopcem, nastolatkiem, młodym mężczyzną. Kiedy w 1995 roku został absolwentem Zespołu Szkół Zawodowych w Gnieźnie, jeszcze nie wiedział, że rysuje się przed nim wielka kariera. Grał już co prawda w hokeja na trawie, ale miał też dobry fach w ręku - ukończył elektromechanikę urządzeń przemysłowych. Na wypadek, gdyby w sporcie mu jednak nie wyszło. W końcu hokej na trawie to w Polsce dalej dyscyplina niszowa, a zainteresowanie nią jest niewielkie. On jednak szedł w zaparte. Postawił na sport i za wszelką cenę chciał rozwijać swoją pasję.

Nie mogło być inaczej - przygodę ze sportem rozpoczął w rodzinnym mieście. Pierwsze szlify zdobywał w Starcie Gniezno. Długo tam jednak nie zabawił. W 1994 roku postanowił wypłynąć na głębszą wodę, przenosząc się do poznańskiego Pocztowca. To był strzał w dziesiątkę. Z klubem tym wywalczył dwa tytuły mistrza Polski na boiskach otwartych i cztery w hali. Od tego czasu jego kariera nabrała rozpędu.

M. był młodym, utalentowanym, perspektywicznym, pełnym zapału zawodnikiem. Szybko trafił do młodzieżowej reprezentacji Polski. W 1996 roku wywalczył z nią halowe młodzieżowe mistrzostwo Europy w Lucernie. Trzy lata później, już z seniorską kadrą, sięgnął natomiast po srebrny medal HME w duńskim Slagelse, aż wreszcie spełnił się jego olimpijski sen.

W 2000 roku pojechał z reprezentacją do Sydney, już jako jedna z jej największych gwiazd. W Australii Biało-Czerwoni zakończyli zmagania w turnieju olimpijskim na 12. miejscu, ale nasi hokeiści na trawie za faworytów nie uchodzili. To i o rozczarowaniu nie mogło być mowy.

Po drodze były mniejsze i większe sukcesy. Przez dwa latach M. grał z powodzeniem w Niemczech. Forma rzadko u niego falowała, toteż regularnie powoływany był do kadry. W sumie z orzełkiem na piersi wystąpił w 197 meczach, w których strzelił 84 bramki. Karierę sportową oficjalnie zakończył dwa lata temu i do dziś uznawany jest za jednego z najlepszych, polskich hokeistów na trawie w historii.

Jego wkład w rozwój polskiego sportu docenił nawet były prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, śp. Lech Kaczyński, który w 2007 roku odznaczył go Złotym Krzyżem Zasługi za wybitne osiągnięcia. Wtedy jeszcze chyba nikt nie przypuszczał, że M. okaże się rozbójnikiem. Jak wielkim? Czytajcie na kolejnej stronie.

[nextpage]


Im bliżej końca kariery, tym najwyraźniej problemy finansowe M. były coraz większe. Nie szło mu w biznesie. Prowadził siłownię, ale zyski z niej raczej były marne. Dwa lata temu wpadł zatem na "genialny" pomysł. W swojej okolicy wypatrzył bogatego biznesmena. Pomyślał: "jak go zaszantażuję, to będę miał z tego kasę". Uknuł plan.

- Piotr M. przygotował anonimy z liter wyciętych z gazet i zażądał od swojego sąsiada 150 tysięcy złotych. Poza tym groził najpierw zabiciem jego psa, a później pobiciem i zabójstwem pokrzywdzonego i członków jego rodziny" - powiedział PAP Radosław Krawczyk, zastępca prokuratora rejonowego Prokuratury Rejonowej w Gnieźnie.

Biznesmen początkowo przeraził się. Nic dziwnego - bał się o swoją rodzinę. Wreszcie, odważył się iść na policję. Funkcjonariusze kryminalni z Gniezna i policjanci z Poznania, wspólnie z pokrzywdzonym, przyszykowali zasadzkę na byłego hokeistę. M. połknął haczyk. W momencie, kiedy miał otrzymać okup, został zatrzymany przez policję. A było to w czerwcu 2014 roku.

Biznesmen z Gniezna chwilowo odetchnął z ulgą. W stosunku do M. sąd zastosował trzymiesięczny areszt. Ale niedługo potem Sąd Okręgowy w Poznaniu go uchylił i pozwolił oskarżonemu wyjść na wolność za wpłacenie kaucji. Mimo to, nadal groziło mu nawet 10 lat więzienia. Sprawa ciągnęła się dwa lata. Na wokandzie M. okazał skruchę. Przeprosił za swoje zachowania, powiedział nawet, że nie wie, co nim kierowało, by posunąć się do takiego czynu. Cały czas podkreślał jednak, że miał problemy finansowe. Dobrowolnie zamierzał poddać się karze. Standard.

- Nie ukrywam, że popełniłem niesamowity błąd i w związku z tym chciałbym przeprosić państwa D. za całą zaistniałą sytuację. Jest mi naprawdę niezmiernie przykro, że do tego doszło. Nie wiem co mną kierowało, ale wiem na pewno jedno, że wyrządziłem niesamowitą krzywdę państwu D., a także własnej najbliższej rodzinie - cytuje M. serwis gniezno24.com.

Wreszcie, kilka dni temu zapadł wyrok - dwa lata bezwzględnego pozbawienia wolności, grzywna w wysokości 3 tys. złotych i 10 tys. złotych zadośćuczynienia dla poszkodowanego. Wyrok nie jest jednak prawomocny.

< Przejdź na wp.pl