Porażki z Robertem Heleniusem tak naprawdę nikt się nie spodziewał. Podejmując walkę z byłym mistrzem Europy Polak chciał podtrzymać swoją aktywność i przy okazji zarobić godziwe pieniądze. W wadze ciężkiej zrobiło się tłoczno, do walk o pasy ustawiła się kolejka pięściarzy, a wśród nich był Polak, który od kilkunastu miesięcy skrupulatnie przesuwał się o kolejne pola do mety.
Wydawało się też, że na tym etapie kariery Adama Kownackiego dość roztropnie trzeba dobierać mu rywali, aby na ostatniej prostej do walki o tytuł, nie podejmować zbędnego ryzyka. Starcia z Luisem Ortizem czy Andym Ruizem Jr byłyby pokerowym zagraniem. Z kolei Fin wydawał się idealny. Bokser z dobrą przeszłością, solidnym rekordem, ale zdecydowanie mający najlepsze lata swojej kariery za sobą. Gdy uwzględnimy jeszcze, że nie tak dawno znokautował go Gerald Washington, którego Kownacki wręcz rozniósł w ringu, ryzyko porażki było niewielkie.
Gdy Robert Helenius zapowiadał, że ma sposób na pokonanie Polaka, nikt nie traktował poważnie jego słów. Tym bardziej, że Fin otwarcie mówił, że bierze walkę także ze względu na duże braki finansowe w rodzinnym budżecie. Mówiąc wprost - Kownacki miał się po nim przejechać, znokautować i czekać na rozwój sytuacji w walkach Wilder - Fury III i Joshua - Pulew. Stało się inaczej, mit twardego jak skała Polaka upadł, a fiński egzaminator pokazał, że obrona Polaka jest dziurawa i odesłał Kownackiego na salę treningową.
ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Szalenie trudna sytuacja w światowym sporcie. "Nie ma rozgrywek, nie ma kibiców, nie ma pieniędzy"
Trzeba przyznać, że ta niespodziewana porażka podcięła skrzydła nie tylko Kownackiemu, ale i polskim kibicom. Ci tłumnie dopingowali swojego idola na Brooklynie i przed telewizorami. Szansa na spełnienie naszych marzeń oddaliła się i to znacznie.
Kownacki stracił wszystkie czołowe lokaty, na jakie pracował przez ostatnie lata. Z czołowych "15" rankingów usunęły go federacje WBO, IBF i WBC. Jak w grze planszowej "Babyface" stracił swoją kolejkę, a na dodatek musiał cofnąć się o kilka pól. Oczywiście, pojawi się dyskusja, czy sprawiedliwie oceniono Polaka i jak to możliwe, że taki Charles Martin jest na nr 2. miejscu w rankingu, kiedy nie tak dawno przegrał z Kownackim. Niestety, rankingi w boksie mają mało wspólnego z rzeczywistością, bo sterują nimi często bokserscy promotorzy, ale mają olbrzymie znacznie. Obecność w nich to przecież warunek, aby zawalczyć o pas.
Rewanż z Heleniusem, o ile zostanie wygrany przez Kownackiego, nie pozwoli mu od razu odzyskać utracone pozycje. Odwet na Finie będzie jednak więcej warty niż nawet dwa zwycięstwa ze średniakami.
Czy jest jeszcze czego żałować? Myślę, że tak. Pamiętajmy, że w ubiegłym roku do Kownackiego uśmiechnął się los. Polak miał okazję wejść do walki z Anthonym Joshuą w zamian za przyłapanego na dopingu Jarrella Millera. Była okazja, aby znakomicie zarobić i już na zawsze zyskać miano pretendenta do tytułu mistrza świata w królewskiej kategorii. Kownacki odmówił ze względu na zbyt krótki okres do przygotowań. Andy Ruiz jr walkę wziął i dorobił się fortuny, pokazując, że w wadze ciężkiej nie ma rzeczy niemożliwych.
Swoją szansę wykorzystał też poniekąd w 2016 roku Artur Szpilka. Choć "Szpila" boleśnie przekonał się o sile ciosu Deontaya Wildera, to do momentu nokautu toczył walkę życia, obnażając braki mistrza federacji WBC. Tego, że walczył o tytuł już nikt mu nie zabierze. Dla "Szpili" to także mocna karta przetargowa do kolejnych pojedynków.
Waldemar Ossowski
Inne teksty autora>>>