Wypadek Brendona Hartleya był spowodowany przez awarię przedniego zawieszenia w samochodzie Toro Rosso. Nowozelandzki kierowca nie miał możliwości wyhamowania przed zakrętem i z pełną prędkością wyleciał z toru, następnie uderzając w bandy. Na szczęście, nic mu się nie stało.
- To się stało natychmiast. Nie było żadnego ostrzeżenia ze strony samochodu. Nie uderzyłem w żadne krawężniki, nie było żadnych wibracji. Po prostu nacisnąłem pedał hamulca i tyle. Oczywiście, próbowałem walczyć z maszyną i wytracić prędkość. Mimo to, uderzenie w ścianę było bardzo mocne - powiedział 28-latek.
Uszkodzenia w samochodzie Hartleya okazały się na tyle poważne, że Nowozelandczyk nie wziął udziału w późniejszych kwalifikacjach. Mimo to, kierowca ekipy z Faenzy podkreśla, że nie czuł strachu podczas wypadku.
- W samochodzie nawet nie miałem czasu, by się bać. Zbyt wiele uwagi poświęca się na inne rzeczy. Trzeba być skupionym. Może dopiero w ostatniej sekundzie zdałem sobie sprawę, że mocno uderzę w bandę i dobrze byłoby się na to przygotować. To nie jest zabawne, ale też nie jest przerażające. Za kierownicą pojazdu jesteś tak skoncentrowany i masz taką adrenalinę, że ciężko mówić o strachu - dodał Hartley.
Dla kierowcy z Nowej Zelandii wypadek z Silverstone jest kolejnym potwierdzeniem tego, jak bardzo poprawiła się kwestia bezpieczeństwa w F1. - Jestem cały, samochód ma się gorzej. To jednak kolejny dowód na bezpieczeństwo w tym sporcie. Oczywiście, miałem już w tym roku kilka potężnych wypadków i z każdego wyszedłem bez szwanku. Jestem tylko rozczarowany, że ominąłem kwalifikacje, bo miałem dobre wyczucie samochodu - podsumował Hartley.
ZOBACZ WIDEO Szymon Marciniak przeprosił Hummelsa. "Niemiec był w ogromnym szoku"