W ostatnich trzech latach kadra hokeistów musiała się mierzyć m.in. z Australią, Estonią czy Litwą. Graliśmy w światowej "trzeciej lidze", spadliśmy prawie na dno. Na szczęście przed rokiem drużyna prowadzona przez Igora Zacharkina okazała się najlepsza na turnieju w Kownie i powróciła do Dywizji IA.
Od 19 do 25 kwietnia w krakowskiej Tauron Arenie Biało-Czerwoni powalczą o kolejny awans. Tym razem do światowej elity, w której nie grali od 2002 roku. Kadra prowadzona przez Jacka Płachtę zmierzy się kolejno z: Włochami (19.04.), Japonią (20.04.), Ukrainą (22.04.), Kazachstanem (23.04.) i Węgrami (25.04.). Miejsce w elicie zapewnią sobie dwa najlepsze zespoły, do Dywizji IB spadnie ostatnia ekipa. - W grę wchodzi tylko i wyłącznie awans - powtarza prezes Polskiego Związku Hokeja na Lodzie, Dawid Chwałka.
[ad=rectangle]
Przed krakowskim turniejem rozmawiamy z legendą polskiego hokeja, Mariuszem Czerkawskim.
Michał Fabian: Teraz albo nigdy?
Mariusz Czerkawski: Tak bym tego nie kreował. Generalnie uważam, że to dopiero pierwszy duży ruch w kierunku elity. Musimy jeszcze sporo zmienić, wprowadzić różne rozwiązania, wzmocnić się finansowo, żeby w ogóle doskoczyć do najlepszych. Niech nikomu się nie wydaje, że jakimś cudem uda nam się tam dojść. W wielu krajach próbują to robić, ale hokej jest tam na zupełnie innym poziomie, z innymi budżetami, zaangażowaniu sponsorów, ale także trenerów, systemu szkolenia. Nie stawiałbym więc takiej tezy. Żeby nie okazało się, że "nigdy".
W ostatnim czasie nasza reprezentacja notowała dobre wyniki. Jednak ostatnie sparingi z Wielką Brytanią (drużyną z niższej dywizji - przyp. red.) przegraliśmy. Jest powód do niepokoju?
- Dobrze się stało, że dostaliśmy taki kubeł zimnej wody. To nam pokazało, że nie możemy obojętnie co robić na lodzie i za każdym razem wygrywać. Jeżeli łapiemy kary i nie potrafimy grać w osłabieniu, a do tego nie umiemy wykorzystywać naszych sytuacji, a bramkarze mają słabszy dzień, to niestety - przegrywamy. A na mistrzostwach w Krakowie wystąpią drużyny, które potrafią karać za błędy jeszcze lepiej niż Brytyjczycy.
Każdy może awansować. Spaść też
Czego spodziewa się pan po Biało-Czerwonym na turnieju w Krakowie?
- Na pewno mamy wielką szansę, gramy u siebie, jest dobra atmosfera, nieźle spisywaliśmy się w całym sezonie, wygraliśmy dwa turnieje EIHC. W każdym meczu będzie walka o życie. Każdy zespół z tej grupy może awansować, ale też każdy spaść. Taka jest prawda. Polacy są drużyną, która może walczyć o najwyższe trofea, ale też... o utrzymanie w ostatnim dniu imprezy. Na pewno przed nami interesujący turniej.
Trener Jacek Płachta twierdzi, że kluczowy będzie pierwszy mecz - w niedzielę z Włochami. Wygrana może nas nakręcić, porażka - skomplikować sytuację.
- Jak się grało w tej niższej grupie, a nam się to zdarzyło przez trzy lata, to tak rzeczywiście było. Jedna porażka mogła skomplikować życie. Tu nie do końca tak będzie. Włosi mogą później przegrać z Japończykami czy Węgrami, a my możemy wygrać z innymi. Jasne, że ten pierwszy mecz jest niesamowicie ważny. Zwycięstwo nakręci całą koniunkturę, kibiców, atmosferę, ale też porażka nie będzie oznaczać, że musimy się żegnać z grupą. Może być tak, że nie będzie żadnego zespołu z kompletem zwycięstw.
Fachowcy za faworyta uznają Kazachstan. Zgodzi się pan z tym?
- Nie chcę grać jakiegoś wielkiego eksperta. Nie znam nazwisk zawodników Kazachstanu czy Węgier, aż tak nie siedzę w tym temacie. Mogę za to analizować ich grę. Jeśli nasz trener uważa, że Kazachowie są najsilniejsi, to pewnie tak jest. Na szczęście mamy dwa miejsca premiowane awansem, więc nie trzeba wygrać tej grupy, żeby dostać się do elity. My na pewno do faworytów nie należymy, aczkolwiek w każdym z nas tkwi ta nadzieja, że jednak Polacy staną na głowie, zagrają świetne mecze, wszyscy w tym czasie trafią z formą i ułożą się te mistrzostwa po naszej myśli. I przede wszystkim bramkarze "zabronią" tak, jak byśmy marzyli od dłuższego czasu. Tak jak Przemysław Odrobny bronił rok temu na MŚ.
Duch Zacharkina
Wspomniał pan o Jacku Płachcie. Zawodnicy w wywiadach przed MŚ często podkreślają jednak także rolę Igora Zacharkina, który po ubiegłorocznym awansie odszedł z kadry, a obecnie jest jej konsultantem. Mówią, że unosi się nad nią jego duch.
- Absolutnie, tym bardziej, że obaj trenerzy mają cały czas ze sobą kontakt. Widać tę dobrą robotę Zacharkina w dwóch ostatnich latach. Sporo kadrowiczów miało z nim do czynienia. To on ich nauczył tego, by uwierzyć w siebie, być bystrym, radzić sobie w trudnych momentach na lodzie. Mam nadzieję, że Jacek kontynuuje ten kierunek. A zawodnicy, którzy do Zacharkina podeszli z otwartym sercem, zaangażowaniem i chęcią do pracy, pokażą to na tych mistrzostwach, gdy sternikiem będzie Płachta.
Drużyny gościć będzie Tauron Arena Kraków, w której w grudniu pobito rekord frekwencji na meczu hokejowym (12800 kibiców). Ściany pomogą gospodarzom?
- Nasi mają tą przewagę, że wielu reprezentantów grało w tej hali podczas Pucharu Polski, choć tym razem skala wydarzenia będzie zupełnie inna. Po to jednak trenuje się przez całe życie, żeby grać pod dużą presją, o najwyższą stawkę. Jak chcemy grać o niższą stawkę, to możemy sobie pograć gdzieś na podwórku. Mam nadzieję, że hala na meczach Polaków wypełni się do ostatniego miejsca, będzie biało-czerwono. Na pewno gdybym to ja grał, cieszyłbym się, że mam mistrzostwa u siebie, a nie muszę jechać na przykład do Kazachstanu.
[nextpage]
Prezes Chwałka otwarcie mówi o premii za awans - 150 tysięcy euro do podziału.
- Oczywiście, nie ma co ukrywać, że jest większa motywacja, jak się gra o milion dolarów, niż jak się gra o złotówkę. Ale tu... nie ma ani miliona dolarów, ani złotówki. Kasa jest, jaka jest. Dla jednych to jest dużo, dla innych mniej. Moim zdaniem: czy byłoby to 150 tysięcy euro, czy 120, 80, czy 50, to zaangażowanie zawodników byłoby podobne, czyli bardzo wysokie. Każdy chce się pokazać z jak najlepszej strony, gramy u siebie, więc nie sądzę, żeby pieniądze miały tutaj jakieś kluczowe znaczenie. Oczywiście, zawsze były ważne, za komuny grało się o talony na samochody, o jakieś 100 dolarów. Za darmo nigdy nikt nie grał. Choć myślę, że gdyby było trzeba, to i tak większość sportowców założyłaby koszulkę z orłem.
Grał pan z naszą kadrą na kilku ważnych imprezach. Które najbardziej zapadły panu w pamięć?
- Z tych mistrzowskich to chyba awans do elity, który w 1991 roku uzyskaliśmy w Lublanie. Byłem jednym z najmłodszych zawodników, akurat chyba najskuteczniejszym w tej reprezentacji. To był ten moment, w którym szykowałem się do wyjazdu za granicę. Oczywiście pamiętam także mistrzostwa świata w Katowicach w 2000 roku. Spodek, niesamowita atmosfera. Przed tym turniejem przez kilka lat nie grałem w reprezentacji, bo nie dało się tego czasowo pogodzić z NHL.
Na pewno także igrzyska olimpijskie w Albertville, na których zajęliśmy 11. miejsce. Wtedy wydawało się, że to nie powód do wielkiej dumy. Dziś za 11. miejsce sporo byśmy dali.
Materna był pod wrażeniem
Wspomniał pan o turnieju w 2000 roku. Oglądałem tamte mistrzostwa z trybun katowickiego Spodka. Pamiętam medialną otoczkę. Pana przyjazd - krótko po występie w Meczu Gwiazd NHL - był ogromnym wydarzeniem. Niektórzy liczyli wręcz na to, że w pojedynkę będzie pan wygrywać Polsce spotkania na MŚ. Panu ta presja pomagała czy przeszkadzała?
- Nakręcała mnie bardzo. Lubiłem grać pod presją, lubiłem czuć, że muszę być najlepszy. Wiedziałem, że na mnie liczono. Przyjeżdżałem z NHL i chciałem pokazać to, że jestem najlepszy. Zostałem wybrany MVP turnieju, ale oczywiście nie byłem do końca zadowolony, bo nie awansowaliśmy. Przegraliśmy jeden mecz, drugi... Starałem się jak mogłem, ale nie grałem gdzieś wśród juniorów, tylko z Niemcami, Kazachstanem. To nie byli jacyś kelnerzy, tylko nieźli zawodnicy. Byłem dość ostro kryty przez przeciwników. Starałem się dogrywać Wojtkowi Tkaczowi czy Patrykowi Pyszowi, asyst miałem sporo, bramek trochę mniej (4 gole i 7 asyst - przyp. red.). Nie strzeliłem karnego z Kazachstanem. Zdarza się. Niektórym może się wydawało, że przyjadę i wszystkich okiwam. Były takie czasy. Jak miałem 12 lat, to strzelałem po 11 bramek. Później w juniorach - po 6-7 bramek na mecz. Wygrywaliśmy - przykładowo - 6:5, a ja strzelałem 6 goli i praktycznie całą trzecią tercję nie schodziłem na zmianę. Ale później, jak się miało 30 lat, to już ciężko.
Natomiast miło mi było gdzieś po latach usłyszeć od Krzyśka Materny, który był na jednym z meczów, takie słowa: "Mariusz, jak to się działo, że ty jakoś szybciej od wszystkich jeździłeś? Wyglądało to tak, jakbyś pływał, a oni stali". Nie wiem, czy tak powiedział, bo chciał być miły. Może pan miał inne odczucia...
Nie. Miałem takie same. Poruszał się pan w "przyspieszonym" tempie.
- A muszę panu powiedzieć, że byłem wtedy w strasznym "jet lagu", miałem zupełnie przestawiony czas. Przyleciałem dzień przed mistrzostwami. To nie była łatwa sprawa. Po meczach starałem się zasnąć, ale nie dało się nic zrobić. Budziłem się o 1.00 w nocy, oczy szeroko otwarte. Często było tak, że o 8.00 musieliśmy wstawać na śniadanie, a ja dopiero o 6.00 zasypiałem. Bo szósta rano w Polsce to północ w USA. Musiałem wskoczyć na zupełnie inny rytm. Brałem tabletki nasenne. Ciężko było. Inaczej jest, gdy USA czy Kanada przylatują na turniej do Europy. Wtedy cała drużyna próbuje sobie pod ten cykl układać treningi, posiłki.
Pana ostatnie mistrzostwa to zarazem ostatni występ Biało-Czerwonych w elicie. W 2002 r. w Szwecji zajęliśmy 14. miejsce na 16 drużyn. Spadliśmy jednak, bo Japonia, która była za nami, miała zagwarantowaną grę na najwyższym szczeblu.
- Japonia wydawała rocznie miliony dolarów, żeby rozpropagować hokej w Azji. Zatrudniali kanadyjskich trenerów. Z drugiej strony wiedzieliśmy o tym, że taki jest regulamin. Przegraliśmy jeden mecz, którego nie powinniśmy przegrać (2:4 ze Słowenią - przyp. red.). Niestety, trzeba było za to zapłacić. A kara była taka, że zlecieliśmy z elity.
W 2016 roku zobaczymy w niej Polaków?
- Miejmy nadzieję. A jeśli się nie uda, to będziemy mieć motywację, żeby walczyć dalej. Najważniejsze żeby na mistrzostwach w Krakowie nie spaść.