Cud, który może nadejść

Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Ewa Ziółkowska
Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Ewa Ziółkowska

Wiele miesięcy zapuszczała włosy, aby oddać je na cele charytatywne. Licytowała zabawki i książki, chcąc zebrać choć kilka złotych dla chorych dzieci. Od ostatniej takiej akcji minęły trzy miesiące. I teraz to ona walczy z koszmarną chorobą.

Do niedawna Ewę można było spotkać głównie na tczewskich boiskach, ścieżkach rowerowych i w parku, gdzie uwielbiała jeździć na rolkach. W szkole 10-latce nie wystarczały zwykłe lekcje. Musiała gdzieś wyładować energię, której zawsze miała nieco za dużo. Uczyła się więc baletu i gry na akordeonie.

Pod koniec maja, w ciągu kilku dni, świat wokół Ewy jakby ściemniał. Wszystkie dotychczasowe, tak naturalne dla niej aktywności, zaczęły sprawiać problemy. Podczas gry w piłkę, Ewa powiedziała, że chyba będzie musiała nosić okulary, bo zaczyna słabo widzieć. Jej tata zauważył, że gorzej niż zwykle łapie piłkę. Jakby wzrok dziewczynki pogorszył się z dnia na dzień.

Kilka dni później rodzice zabrali Ewę na jej ukochane rolki. Zawsze jeździła rewelacyjnie, teraz miała kłopot, aby pokonać choć kilka metrów bez zachwiania. Nie potrafiła też zachować równowagi na rowerze. Niewidzialna siła ściągała ją na prawą stronę.

ZOBACZ WIDEO: Patryk Dobek zdobył brązowy medal w Tokio. Po powrocie do kraju zdradził kulisy biegu finałowego

Zaraz po zauważeniu niepokojących objawów rodzice poszli z córką do okulisty. Opinia lekarza, która ucieszyłaby każdego, w tym przypadku brzmiała jak wyrok. Ze wzrokiem dziewczynki wszystko jest w porządku. Problemu trzeba szukać gdzie indziej.

W zaleceniu okulista napisał: "Pilne! Kontrola neurologiczna".

W oczekiwaniu na cud

- Pediatra skierowała nas do Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego Gdańsku, do Kliniki Neurologii Rozwojowej. Mąż pojechał z córką, ale nie przywiózł jej z powrotem do domu. Lekarze natychmiast zostawili Ewunię na oddziale - wspomina Magdalena Ziółkowska, mama 10-latki.

Pierwsze badania. Rezonans. Najpierw lekarze podali niesprecyzowaną informację, mówiąc po prostu, że "objawy są niepokojące". Po tygodniu Ewę karetką przewieziono do Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. Tam znów rezonans. I biopsja.

Teraz lekarze nie mieli żadnych wątpliwości. Ewa ma w główce glejaka złośliwego DIPG. To guz pnia mózgu. Rzadki, agresywny i nieoperowalny.

- To najgorszy nowotwór, jaki może dotknąć dziecko – krótko wyjaśnia mama Ewy.

I dodaje: - Naszym celem jest wydłużenie życia córki. Ale jeśli zapyta pan, czy wierzymy w cud, odpowiem, że tak. Eksperymentalne lekarstwa w niektórych przypadkach potrafią przynieść świetne efekty, tym bardziej, ze obecnie świat medycyny nie daje innej alternatywy zapewniającej trwałe wyleczenie. Chcemy sprawić, aby czas, który pozostał córce, przeżyła w jak najlepszej formie. A być może okaże się, że ma go jeszcze naprawdę sporo? W Polsce możliwości działania są bardzo ograniczone. Wysłaliśmy więc próbki z biopsji do Hopp Children Cancer Center w Heidelbergu. Tam wykonano badania molekularne, które potwierdziły diagnozę polskich lekarzy i określiły szczegółowo typ guza. Teraz wysyłamy otrzymane z Hopp Children Cancer Center w Heidelbergu wyniki do kliniki University Children’s Hospital Zurich w Szwajcarii, w celu określenia dalszych możliwości leczenia Ewy. W badaniach klinicznych testowane są lekarstwa, które mogą pomóc w walce z tym typem nowotworu.

Ziółkowscy kontaktowali się z rodzicami dzieci dotkniętych glejakiem DIPG. Wiedzą, którą drogą iść, aby wyczerpać wszystkie możliwości ratowania Ewy. Polscy lekarze dają dziewczynce od kilku do kilkunastu miesięcy życia. Szansą na wydłużenie życia jest udział w prowadzonych w USA czy Szwajcarii badaniach klinicznych.

Obecnie jesteśmy na rozdrożu, bo właśnie wysyłamy przetłumaczone dokumenty do University Children’s Hospital Zurich, gdzie u dr Sabine Muller leczone są takie przypadki. Aktualnie nie znamy kwoty terapii, ale to na pewno koszt nie mniejszy niż milion złotych. Oczywiście mamy swoje oszczędności, ale one nie wystarczą nawet na pokrycie kosztów podróży lotniczych. Zrobimy wszystko, aby pomóc Ewuni - przekonuje drżącym od emocji głosem mama 10-latki.

"Mamo, czy ja mam raka?"

Ziółkowscy nie musieli nawet prosić o pomoc. Natychmiast przyszli z nią przyjaciele, którzy organizują zbiórki i licytacje dla dziewczynki. Zareagował także świat sportu. Koszulki z podpisami przekazali m.in. Michał Daszek, reprezentant Polski w piłce ręcznej czy siatkarka Weronika Szlagowska. Lech Football Academy w Tczewie podarowała miesięczny voucher na treningi.

- Ewunia miała problemy z chodzeniem, do tego doszedł niedowład prawej strony ciała, a nawet kłopoty z mówieniem. Mieliśmy problem z tym, aby zrozumieć córkę. Po naświetlaniach jej stan się poprawił. Może już chodzić po schodach, częściowo zniknął zez i poprawiło się widzenie. Lekarze jednak podkreślają, że zmiany wrócą. I to szybko - tłumaczy Magdalena Ziółkowska.

Pierwsze słowa, jakie mama Ewy usłyszała od swojej córki po pierwszych badaniach w Gdańsku, ułożyły się w pytanie: "Mamo, czy ja mam raka?".

- Ewunia jest świadoma, jak potworne choroby mogą dotknąć człowieka. Zawsze uczestniczyła w zbiórkach charytatywnych, oddawała zabawki, książeczki. Kiedyś nawet specjalnie zapuściła włosy, aby móc je ściąć i przekazać fundacji Rak'n'roll - opowiada dumna mama 10-latki. - Córka wie, że teraz to ona potrzebuje pomocy. Bez niej straci wszelką nadzieję.

Źródło artykułu: