Aleksander Doba - samotny człowiek w walce z żywiołem

Materiały prasowe / Joanna Konefał-Pycior / Na zdjęciu: Aleksander Doba
Materiały prasowe / Joanna Konefał-Pycior / Na zdjęciu: Aleksander Doba

Latał na szybowcach, skakał na spadochronie, przepłynął kajakiem Polskę wzdłuż i wszerz. Wystarczy, by nazwać kogoś łowcą przygód. Ale to byłoby zbyt skromne określenie zmarłego Aleksandra Doby. Człowieka, który samotnie przepłynął kajakiem Atlantyk.

W tym artykule dowiesz się o:

Plany były nieco inne. Aleksander Doba miał wylądować w porcie wielkiego miasta Fortaleza, niczym zdobywca, ale nawet on, który stawił wyzwanie światu, nie był na tyle władny, by kontrolować wiatry i prądy oceaniczne. Po 99 dniach rejsu wpłynął na plażę w małej miejscowości Acarau - jakieś 200 km od wyznaczonego celu. Samotne przypłynięcie kajakiem przez Ocean Atlantycki świętował w towarzystwie miejscowych, sponsora i ambasadora RP w Brazylii. Zjadł makaron z owocami morza i wypił piwo. Tak bardzo po swojemu.

Od samotności nie da się uciec

Trudno powiedzieć, że lubił flesze aparatów, że lubił być w centrum uwagi. Dla niego nagłośnienie wyczynów - jeśli w ogóle było niezbędne - wiązało się tylko z pozyskiwaniem środków na kolejne wyprawy. Przecież gdyby tak kochał błyszczeć w towarzystwie, nie decydowałby się na wielomiesięczne wyprawy, podczas których trzeba zaprzyjaźnić się z samotnością.

Od niej nie ma gdzie uciec. Może w sen, ale i o niego jest trudno. Podczas wyprawy przez Atlantyk na przełomie 2010 i 2011 roku nie udało mu się zasnąć dłużej niż na 3 godziny. Nierówna walka z nieskorym do negocjacji słońcem, bezwzględnie nagrzewającym plastikowy kokpit, kończyła się zawsze tak, że wiekowy już, brodaty mężczyzna budził się zlany potem i nie mając dokąd uciec, chwytał za wiosła. Potrafił tak wiosłować wiele godzin bez wytchnienia. Ale robił to, co chciał.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Włodarczyk zaczepiła Kloppa. Co za umiejętności mistrzyni olimpijskiej

- Nie jestem Niemcem, który mówi, że wiosłuje codziennie o 9 rano. Jestem Polakiem i wiosłuję, kiedy chcę - śmiał się.

14 kilogramów mniej

Najważniejsze to zabrać się do roboty. Potem następuje monotonne machanie wiosłami, jeden, dwa, trzy, dziesięć, jedenaście, sto, tysiąc. Tak bez końca. - Setki, tysiące, może miliony powtórzeń. Mózg właściwie nie pracuje - opowiadał Doba.

To wymaga wielkiej siły fizycznej, ale też nadludzkiej odporności psychicznej. Bliżej brzegów Afryki musiał odganiać agresywnych rybaków, którzy najchętniej przeszukaliby jego kajak w poszukiwaniu papierosów. Może dlatego wcale nie tęsknił do widoku ludzi. Teraz czekały go większe wyzwania. Był już sam ze sobą. Gdy po 6 godzinach wiosłowania tak ciężkiego, że skóra schodziła z dłoni, znalazł się dokładnie w tym samym miejscu, bo tak naprawdę zmagał się z niewidzialną na pierwszy rzut oka przeklętą siłą, Równikowym Prądem Wstecznym, który za nic miał siłę ludzkich mięśni.

Gdy fale dochodziły do 8 metrów wysokości, on mógł tylko machnąć ręką, odłożyć wiosła, poddać się żywiołowi, dla którego był tak mało znaczący jak dryfujący kawałek drewna. Marzył jedynie, by wyjść z tego cało i jednocześnie nie stracić zbyt wielkiego dystansu. Oczywiście kajak był specjalnie wykonany na zamówienie, miał być odporny właściwie na wszystko, niezatapialny, niezniszczalny, ale tu, na środku oceanu, nie ma nikogo, kto przyjąłby reklamację, przybił stempel w karcie gwarancyjnej. Jest tylko nadzieja, że to, co powiedział konstruktor, aż tak bardzo nie odbiega od prawdy.

Burze nie robiły już na nim wrażenia, bo gdzie miałby się przed nimi schować. Zwłaszcza gdy jedna przechodziła w drugą, czasem towarzyszyły mu i 6 godzin. W sumie na całej trasie przeżył ich - to chyba dobre słowo - jakieś pięćdziesiąt. Któż po tym wszystkim nie zjadłby talerza makaronu i nie wypił butelki piwa? Zwłaszcza że ważył 14 kilogramów mniej niż przed rozpoczęciem wyprawy...

2 lutego 2011 Aleksander Doba przeszedł do historii świata jako człowiek, który pierwszy przepłynął Atlantyk, używając jedynie siły własnych mięśni. Byli przed nim wielcy śmiałkowie, którzy pokonali tę trasę, ale wspomagali się żaglami. Biorąc pod uwagę, że Doba w tym czasie był już emerytem, jego wyczyn daleko wykracza poza granice zdrowego rozsądku.

Przepłynięcie Atlantyku to najwspanialsze dokonania w życiu wielkiego podróżnika, jakim był Aleksander Doba. Choć on sam, co warto zaznaczyć, nazywał się turystą. Lista jego dokonań jest imponująca, wygląda tak, jakby potrafił być w wielu miejscach jednocześnie.

Zmarł, jak żył

Wszystko zaczęło się w 1980 roku. Doba był wtedy zakochany w szybownictwie, ale po przeprowadzce do Polic - gdzie został mechanikiem w zakładach chemicznych - nie miał możliwości uprawiania tego sportu, więc przesiadł się na kajaki. Pierwszym dużym wyczynem, wtedy znanym tylko lokalnie, było przepłynięcie z Przemyśla do Świnoujścia w 13 dni. To robiło wrażenie. Przez wiele lat wyjeżdżał jedynie na weekendy i krótkie urlopy. To wystarczyło, by pobijać rekordy, imponować w środowisku i wśród znajomych.

Ale do światowej sławy droga była daleka. Przełom stanowiła wyprawa dookoła Danii. Doba wziął 55 dni urlopu w pracy, a szef podziękował mu za rozrywkę i chwilę radości dla kolegów. Zachwycony Doba poszedł krok dalej, okrążył Bałtyk. Była też wyprawa kajakiem do Narwiku, na koło podbiegunowe, wyprawa dookoła Bajkału, ale też próby nieudane. Choćby wtedy, gdy na kanale La Manche jego i dwóch kolegów zatrzymał sztorm. Albo wtedy, gdy próbował przepłynąć Atlantyk po raz pierwszy. Ale z kolegą się nie dogadywali, łódź była za ciężka i ostatecznie zawrócili po 42 godzinach.

W końcu zdecydował, że popłynie sam. Po tej niezwykłej podróży nic już nie mogło być dla niego wystarczająco wielkim wyzwaniem. Powtórzył to dwukrotnie. W 2013 przez 196 dni i 2017 roku przez 110 dni. Jedynymi towarzyszami jego podróży były płynące na podobnej trasie żółwie, ptaki, które siadały na jego kajaku, by choć chwilę odpocząć. Albo znacznie bardziej irytujące stada latających ryb. Albo kilka metrowych Barakud, drapieżnych ryb, które potrafią być naprawdę niebezpieczne.

Dzięki swoim niewiarygodnym wyczynom stał się postacią kultową wśród podróżników, już nie tylko lokalną legendą. W 2015 roku otrzymał nagrodę czytelników w plebiscycie na podróżnika roku National Geographic, trafił na okładkę "New York Timesa". Zmarł, jak żył. Podczas wyprawy na Kilimandżaro.

Korzystałem m.in. z wywiadów w "New York Timesie", "National Geographic"

Komentarze (3)
avatar
Krzysztof Kobacki
24.02.2021
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Umrzeć każdy z nas musi, a takiego życia i takiej śmierci można chyba mu pozazdrościć. 
avatar
vinnie
23.02.2021
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
R.I.P. 
avatar
Tomasz Kwaśnicki
23.02.2021
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Wielki szacunek dla tego człowieka. Ja też tak mam jak On - przemieszczanie się, a zwłaszcza w nowe tereny, to mój styl życia. Oby i mnie śmierć spotkała w podróży. Do zobaczenia Panie Aleksand Czytaj całość