Groziła mi amputacja nogi - rozmowa z Franciszkiem Pawlakiem, kickboxerem

Franciszek Pawlak to niesamowicie interesująca postać w świecie polskich sportów walki. Doskonały zawodnik, a przy tym człowiek z historią wartą opowiedzenia szerokiej publiczności.

W tym artykule dowiesz się o:

Arkadiusz Pawłowski: Jak rozpoczęła się twoja przygoda ze sportami walki?
Franciszek Pawlak

: - Jestem góralem i płynie we mnie góralska krew. Gdy byłem młody, to cały czas były bijatyki po dyskotekach i zabawach, byłem stworzony do walk, a nie do narciarstwa, które uprawiałem w Wiśle Gwardii Zakopane. W 1989 roku poszedłęm do wojska, tam mieliśmy rękawice bokserskie, były walki, w tym też czasie trafiłem do karnej jednostki w Orzyszu za dobre sprawowanie (śmiech). Wyszedłem w 1990 roku do cywila, a gdy wybrali Wałęsę na prezydenta i ogłosili amnestię trafiłem do Wiednia. Tam poszedłem z kolegą na salę treningową i tak mi się to spodobało, że do dzisiaj trenuję i walczę (śmiech).

Skoki narciarskie a sporty walki to spory rozrzut. Skąd takie zainteresowania?

- Urodziłem się i wychowałem w Zakopanem, u nas nie było niczego innego oprócz narciarstwa, a że byłem wysportowany i się nie bałem, to zapisano mnie na te skoki narciarskie. Wyników dużych nie było, ponieważ nie robiłem tego należycie, byłęm stworzony do czegoś innego, trafiłem do kickboxingu i dobrze. Najbardziej kocham walki.

Czy jest ktoś kogo uważasz za swojego mentora lub idola w świecie sportów walki?

- Gdy tłukłem się jeszcze po dyskotekach Marek Piotrowski podbijał Amerykę, zdobywał wszystko, robił z przeciwnikami co chciał. Zawsze chciałem być taki jak Marek - ciężko trenować, walczyć i wygrywać. To był mój idol numer jeden, bo tak naprawdę to od niego wszystko się dla mnie zaczęło. Gdy już zacząłem walczyć, chciałem nokautować przeciwników, chciałem być Tysonem. Miałem ciężką rękę, a jeszcze groźniejsze nogi. Podsumowując byłby to Marek Piotrowski, Mike Tyson i Ramon Dekkers, od nich wiele się nauczyłem.

Jakie były twoje ambicje i marzenia związane ze sportem?

- Zacząłem trenować kickboxing i muay thai. Chciałem tylko jednego - zdobyć zawodowe mistrzostwo świata i to był mój cel. Były wielkie postanowienia, wyrzeczenia i ciężka praca, naprawdę nikt nie wie jak ciężko pracowałem, żeby robić swoje, tylko ja i Bóg. W 1992 roku miałem pierwszą zawodową walkę, a w 1995 roku zdobyłem już moje upragnione mistrzostwo świata. Dzisiaj mam 11 pasów mistrza świata w największych federacjach, wspaniałą rodzinę, jesteśmy zdrowi, szczęśliwi. Zostały mi jeszcze może dwie, trzy walki. Moim celem jest pomagać chorym dzieciom i dopóki będę zdrowy i będę mógł to robić nie zmienię zdania.

Która walka w twojej karierze była najważniejsza i dlaczego?

- Na pewno ta, która najbardziej mi utkwiła w pamięci to walka o mistrzostwo świata z 1995 roku. Walczyłem pełen dystans 12 rund z czarnoskórym Anglikiem i wygrałem jednogłośnie na punkty. To był dla mnie najważniejszy tytuł, pierwszy, na który tak bardzo długo czekałem i tak ciężko pracowałem. Po tej walce znalazłem się w szpitalu, miałem dużego krwiak na udzie, krew nie dochodziła do podudzia i groziła mi nawet amputacja nogi, do tego dochodzi pęknięte żebro. Pamiętam tę walkę bardzo dobrze.

Kto jest twoim zdaniem najlepszym zawodnikiem w twojej kategorii wagowej w Polsce i na świecie?

- Gdy byłem w wielkiej formie i walczyłem z najlepszymi zawodnikami świata, to wielki respekt miałem do już nieżyjącego Ramona Dekkersa. Był najlepszym zawodnikiem świata, ścinał wszystkich z nóg, maszyna do zabijania. Drugim takim zawodnikiem był w wyższej wadze Rob Kaman, świetnie kopał low kickami, jako jeden z nielicznych pokonał mojego idola Marka Piotrowskiego. Ci dwaj zawodnicy byli najlepsi na świecie w tym co ja robiłem, kickboxingu i tajskim boksie. W obecnych czasach ciężko jest powiedzieć, kto jest najlepszy, bo jest ich naprawdę wielu. Podoba mi się Badr Hari, w Polsce Marek Piotrowski i Józek Warchoł z dawnych czasów, no a obecnie Joanna Jędrzejczyk, Marcin Parcheta, Paweł Jędrzejczyk, Tomek Sarara. Dużo dobrych ludzi walczy w MMA, nie podoba mi się to akurat, ale mam wielki respekt dla Chalidova, on po prostu się do tego urodził.

Jaka jest twoja najmocniejsza strona, a nad czym musisz jeszcze popracować?

- Moim najmocniejszym punktem są low kicki, holenderska szkoła, ręce i low kicki, tego uczyłem się w Holandii, ale mogę powiedzieć, że kopyto mam dobre w ręce i nodze, przeciwnicy padali najwięcej od low kicków właśnie. Były też nokautujące kopnięcia na głowę i uderzenia z rąk. Myślę, że nie muszę nic poprawiać.

Czy masz z kimś niewyrównane rachunku, które chciałbyś rozstrzygnąć na ringu?

- Do nikogo nie mam żalu, czy też pretensji. Może moi przeciwnicy mają, ale to trzeba ich o to zapytać, ja nie muszę z nikim wyrównywać rachunków. Denerwuje mnie jeden gość, który klepie za wiele głupot na wszystkich na YouTube, myśli, że jest najlepszy i wygra z każdym. On powinien robić to co robi, a nie wchodzić na nieswoją drogę. Dziwię się Najmanowi i Ozdobie, że mogli z tym misiem przegrać (śmiech). Z chęcią bym się z nim zmierzył, niech wyjdzie na ring i zobaczy co to prawdziwa walka.

Jedną z walk wygrałeś przez nokaut w 12 sekundzie pojedynku. Jak wspominasz tę walkę?

- Pamiętam tę walkę (śmiech). To był rewanż z Czechem, nazywał się Peter Hajny. Pierwszą walkę z nim wygrałem na punkty w Pradze, później był rewanż w Wiedniu. On był już wystraszony na wadze i podczas konferencji prasowej, gdy zaczęła się walka pamiętam, że poleciał szybki prawy sierpowy na szczękę. Trafiłem czysto. Widział pan kiedyś jak ścięte drzewo upada na ziemię? Tak samo było z Hajnym (śmiech). Nie mogli go ocucić. Po tej walce dostałem ksywę "Flash". Było to w 1994 roku.

Komentarze (0)