"Nie poprawiam Najwyższego". Marek Piotrowski - największy polski wojownik

Newspix / Maciej Gillert / Marek Piotrowski ze swoimi trofeami
Newspix / Maciej Gillert / Marek Piotrowski ze swoimi trofeami

Jego życie to gotowy scenariusz na film. Przed laty Marek Piotrowski pojechał do USA i tam jedną po drugiej rozbił największe gwiazdy kick-boxingu. Potem wszystko zaczęło się psuć. Dziś wciąż walczy, o mistrzostwo świata w formule powrót do zdrowia.

W tym artykule dowiesz się o:

Na przełomie lat 80. i 90., gdy kick-boxing przeżywał swoją złotą erę i zdaniem wielu miał prześcignąć boks, Piotrowski toczył epickie boje z najlepszymi na świecie. I wygrywał je. Gdy nastolatkowie z wypiekami na twarzy oglądali na kasetach wideo filmy z Jean-Claude'em Van Damme'em, gdy emocjonowali się jego fikcyjnym pojedynkiem ze straszliwym Tong Po, postacią z realnego świata, która najbardziej działała na ich wyobraźnię, był właśnie walczący w USA Polak. I pal sześć, że w kraju jego walk nijak nie dało się obejrzeć.

Dziś bohater sprzed lat żyje na uboczu, zmaga się z poważną chorobą. Bardzo rzadko pokazuje się publicznie, wyjątek zrobił w ostatnią sobotę - na gali DSF Kickboxing Challenge w warszawskiej restauracji Champions.

Na gali uhonorowano największe gwiazdy w historii polskiego kick-boxingu, poza legendarnym "Punisherem" m.in. Przemysława Saletę, Agnieszkę Rylik, Iwonę Guzowską, Roberta Złotkowskiego czy Marcina Różalskiego. Największe brawa dostał jednak Piotrowski. Mistrzowski pas otrzymany z rąk prezesa DSF Sławomira Duby i owacja na stojąco od kibiców wzbudziły u niego wzruszenie.

Kiedyś kochany i podziwiany, teraz poza światem sportów walki jest postacią zapomnianą. A to przecież postać wielkiego formatu, ktoś, komu nasza pamięć się należy. Sportowiec, który wszedł na szczyt, ale potrafił zachować pokorę. Człowiek, który dużo od życia dostał, ale i dużo mu zabrano. Kiedyś bił się z herosami kick-boxingu w formule full-contact. Teraz walczy w formule powrót do zdrowia.

Marek Piotrowski w czasie benefisu gwiazd kick-boxingu na gali DSF Challenge 12 (DSF Challenge)
Marek Piotrowski w czasie benefisu gwiazd kick-boxingu na gali DSF Challenge 12 (DSF Challenge)

Wszyscy chcieli być jak on

- Nigdy nie walczyłem z przeciwnikiem o tak wielkiej sile umysłu - wyznał Rob Kaman, jeden z jego wielkich rywali. Znakomity trener boksu Sam Colonna powiedział, że Piotrowski to najbardziej zdeterminowany zawodnik, jakiego w swoim życiu spotkał. Ceniony dziennikarz Janusz Pindera mówi, że w ringu był jak wicher, który zmiatał ze swojej drogi wszystkie przeszkody.

- Marek ma dziewięć tytułów mistrza świata, a jak teraz pytam swoich młodych podopiecznych czy wiedzą, kto to jest, większość z nich odpowiada, że nie wie. Mówię im wtedy, żeby obejrzeli film "Wojownik" i przeczytali książkę "Kickbokser". Powinni wiedzieć, że od tego człowieka tak naprawdę zaczął się polski kick-boxing - mówi nam Robert Złotkowski, był mistrz świata w tym sporcie, obecnie trener czołowych polskich zawodników MMA. - Jak ja zaczynałem treningi w 1988 roku, na sali było 180 osób. I wszyscy chcieli być jak Marek Piotrowski.

Reklama na przystanku

Piotrowski zaczynał od jiu-jitsu i karate kyokushin. Rozpoczął treningi jeszcze zanim w naszych kinach pojawiło się "Wejście smoka" i Bruce Lee zachwycił młodych Polaków. Po kilku latach miał już na koncie pierwsze sukcesy, ale i lekki przesyt karate. Któregoś razu, a był to rok 1985, zobaczył na przystanku reklamę zajęć kickbokserskich. I postanowił spróbować. Przez kolejne lata to właśnie w kick-boxingu pokazywał światu swój niewiarygodny wręcz instynkt walki.

- Pamiętam mój pierwszy kontakt z Markiem. Tydzień przed wylotem polskiej ekipy na mistrzostwa świata do Monachium w 1987 roku poszedłem na jej trening na warszawski AWF. Zobaczyłem wysokiego, obciętego na jeża gościa, który uderzał w worek treningowy. Biła od niego charyzma. Nigdy wcześniej go nie spotkałem, więc zapytałem trenera Andrzeja Palacza, kto to jest. Usłyszałem, że to kandydat na zwycięzcę - wspomina Janusz Pindera, dziennikarz "Rzeczpospolitej" i Polsatu Sport, znawca sportów walki.

Piotrowski stawiał sprawę jasno - do Niemiec jechał po złoty medal. I ze złotym medalem wrócił. Pindera opowiada, że w ringu był wtedy jak taran. Choć zawody rozgrywano w formule amatorskiej, wszystkie swoje cztery walki wygrał przed czasem. Walczył tak, jakby jakaś tajemnicza siła kazała mu przeć do przodu bez chwili wytchnienia, atakować, zadawać ciosy, przytłaczać przeciwnika i odbierać mu nadzieję.

Było jasne, że wojownik o takim talencie i umiejętnościach, na dodatek tytan pracy, musi bić się z najlepszymi na świecie. A ci bili się za oceanem.

Amerykański sen

Kiedy w przeprowadzonym w samolocie z Monachium do Budapesztu wywiadzie Piotrowski powiedział Pinderze, że potrzebuje roku, żeby wygrywać ze wszystkimi zawodowymi mistrzami świata, zabrzmiało to jak zwykła przechwałka. Przechwałką jednak nie było, co udowodnił po wyjeździe do USA.

Pojechał tam "na wariata", w kieszeni miał 70 dolarów. - Mam ręce i nogi, po co więcej - powiedział przed wylotem skonfundowanej urzędniczce w amerykańskiej ambasadzie. 18 sierpnia 1988 roku ze łzami w oczach pożegnał się z matką na lotnisku Okęcie. Powiedział jej na pożegnanie, że będzie mistrzem świata zawodowców.

Bez planu, sparingpartnerów, miejsca do treningów, ale z olbrzymią wolą wygrywania - tak wyglądały początki Piotrowskiego w Chicago. Pierwszą walkę stoczył w zastępstwie kontuzjowanego zawodnika. Bob Handegan, dziewiąty zawodnik światowego rankingu, myślał pewnie, że łatwo wygra z wyciągniętym znikąd młokosem i udanie wróci na ring po kontuzji kolana. Okrutnie się pomylił. Polak wygrał przez nokaut w czwartej rundzie. O tym, że bił się z rywalem z samego topu, dowiedział się dopiero po walce.

Nawet gdyby wiedział wcześniej, niczego by to nie zmieniło. - Dla Marka nie było dobierania sobie rywali. Jeśli ktoś był teoretycznie lepszy, miał wyższą pozycję, to Marek chciał się z nim bić i go pokonać. To było najważniejsze. Nie zastanawiał się nad pieniędzmi i skutkami. Za wszelką cenę chciał wygrać - opisuje Piotrowskiego Andrzej Janisz, dziennikarz Polskiego Radia i komentator gal KSW. Jeden z tych, którzy blisko 30 lat temu z zapartym tchem śledzili karierę "Punishera".

Kolejny przeciwnik, Neil Singelton, na tej samej liście co Handegan zajmował ósme miejsce. Straszono, że nie da Polakowi szans. Wytrzymał cztery rundy. Po tym zwycięstwie Piotrowski sam wskoczył na 7. miejsce w rankingu kickbokserów. A że zawsze chciał się bić z tymi, których ceniono wyżej, w marcu 1989 roku stanął w ringu naprzeciw numeru trzy, Lowella Nasha. Wygrał przez techniczny nokaut w 6. rundzie. Dwa miesiące później z Larrym McFaddenem stoczył pierwszą w USA walkę na pełnym dystansie dziesięciu rund, ale i tym razem wygrał.

Marek Piotrowski z pasami mistrza świata w kick-boxingu (Przegląd Sportowy/Newspix.pl)
Marek Piotrowski z pasami mistrza świata w kick-boxingu (Przegląd Sportowy/Newspix.pl)

Najlepszy z najlepszych

Cztery kolejne efektowne zwycięstwa sprawiły, że Piotrowskiego pokochała Chicagowska polonia, a organizacja PKC dała mu szansę walki o tytuł mistrza Stanów Zjednoczonych.

W starciu z Rickym Roufusem fachowcy stawiali Polaka na straconej pozycji. "The Jet" był złotym chłopcem amerykańskiego kick-boxingu. Już w wieku 22 lat prawdziwą gwiazdą i postacią z pierwszych stron branżowych gazet, idolem zakochanych w sportach walki nastolatków. Miał bilans 31-0, tytuł mistrza Ameryki i dwa tytuły mistrza świata. Walczył spektakularnie, w ringu dawał prawdziwe show. Jego przewaga techniczna nad Piotrowskim miała być zwyczajnie zbyt duża.

19 sierpnia 1989 roku w Chicago "The Jet" tańczył w ringu, swoją kapitalną techniką, finezją, pokazywał, że jest artystą sportów walki. Piotrowski bez przerwy atakował, ścigał przeciwnika po ringu, chciał odebrać mu wolę walki, której sam nigdy nie tracił. Na Roufusa nacierał przez pełne dziesięć rund i wygrał jednogłośnie na punkty. Miejscowi Polacy, którzy tłumnie przychodzili na walki swojego ulubieńca, jeszcze przed ogłoszeniem werdyktu odśpiewali mu gromkie "sto lat".

To właśnie wtedy Piotrowski dorobił się przydomku "Punisher". Wymyślił go jego trener Kevin McClinton, który był miłośnikiem komiksów. Polski podopieczny przypominał mu właśnie tego nieustępliwego i nieustraszonego w walce ze swoimi przeciwnikami bohatera.

Po odprawieniu Roufusa, co nie udało się nikomu przed nim, w świecie sportów walki każdy dobrze już wiedział, kim jest Piotrowski. Szybko pojawiła się kolejna niezwykle ciekawa propozycja - walka o mistrzostwo świata zawodowców federacji ISKA, PKC i FFKA z legendarnym Donem "Smokiem" Wilsonem.

Wilson, wówczas już 35-letni, był postacią wykraczającą daleko poza sport. Nie tylko bardzo utytułowanym kickbokserem, ale i gwiazdą kina akcji klasy B, przede wszystkim kultowej "Krwawej pięści" (która w kolejnych latach doczekała się aż siedmiu kontynuacji). Za Wilsonem do Chicago przyleciały z Los Angeles gwiazdy Hollywood. I obejrzały porażkę swojego kolegi po fachu.

To było dwanaście rundy wypełnionych najwyższym kunsztem, pełnych akcji rodem z zyskujących coraz większą popularność komputerowych bijatyk, na przykład ze "Street Fightera". Piotrowski jak zwykle nacierał na rywala jak taran. "Smok" robił co mógł, ale nieznacznie przegrywał kolejne rundy. Przegrał też całą walkę, ale po ogłoszeniu werdyktu zachował się z wielką klasą. Podniósł do góry rękę Polaka i pocałował go. Polscy kibice po raz kolejny mieli okazję do zaśpiewania "sto lat" swojemu idolowi. A on sam dotrzymał słowa, danego matce na Okęciu niespełna półtora roku wcześniej.

Polska żyła wówczas sukcesami Piotrowskiego, choć nikt w kraju nie widział jego walk. Nie było transmisji na żywo, żaden z dziennikarzy nie jeździł do Stanów na pojedynki "Punishera". Kibicom musiały wystarczyć relacje w radiu i prasie, oparte na telefonicznych rozmowach. Czasem można było zobaczyć kilkusekundowe urywki walk w programach informacyjnych. Robert Złotkowski oglądał je właśnie po to, żeby zobaczyć choć kilka kopnięć swojego idola.

Potęga sukcesu, amerykańskiego snu młodego chłopaka z Dębego Wielkiego, była jednak urzekająca. W 1989 roku w plebiscycie "Przeglądu Sportowego" Piotrowski przegrał tylko z kolarzem Joachimem Halupczokiem. Rok później kibice oddali więcej głosów jedynie na wybitną maratonkę Wandę Panfil-Gonzalez.

Hogan krzyczał w próżnię

W kwietniu 1990 roku polski "Punisher" po raz pierwszy poleciał walczyć poza Chicago - do Hollywood. Tam zetknął się z wypełniającym "fabrykę snów" blichtrem. - Chuck Norris, Charlie Sheen czy Hulk Hogan - z każdym można pogadać, każdy coś o Piotrowskim słyszał - oj, byłem dumny - wspominał w rozmowie z "Gazetą Wyborczą".

W pojedynku o mistrzostwo interkontynentalne organizacji KICK przez siedem rund jak chciał ustawiał niepokonanego od 1982 roku Boba Thurmana. Okrzyki Hogana, który kazał Thurmanowi wysłać Piotrowskiego z powrotem do Polski, trafiały w próżnię. Amerykanin padł w siódmej rundzie.

Po Hollywood przyszedł czas na kolejną amerykańską świątynię rozrywki - Las Vegas. Tam, znów w obecności wielu gwiazd show biznesu, "Punisher" w cztery rundy rozprawił się z Tommym Richardsonem. Jeszcze jeden efektowny triumf i jeszcze więcej sławy. Wszystko wskazywało na to, że lata 90. będą należeć do Marka Piotrowskiego.

"Smok" Wilson, który bardzo Piotrowskiego polubił, zaproponował mu nawet niewielką rolę w jednym ze swoich filmów. Kariera polskiego wojownika w filmie była jednak wyjątkowo krótka. Pojawił się na planie, usiadł na swoim miejscu i czekał na scenę ze swoim udziałem. Czekał jednak długo. W pewnym momencie spojrzał na zegarek i stwierdził, że już czas iść na trening.

Piotrowski kochał trenować. "Módl się tak, jakby wszystko zależało od Boga. Pracuj tak, jakby wszystko zależało od ciebie" - mawiał. Jak wspominał Sam Colonna, nawet złamany nos nie był dla niego powodem do przerwania pracy. "Punisher" traktował zresztą ból jako jej nieodłączną część. Ból był dla niego tylko reakcją neuronów, chemicznym fenomenem, iluzją.

Na kolejnej stronie przeczytasz o rewanżu Marka Piotrowskiego z Roufusem i przegranej walce z Robem Kamanem. A także o przedwczesnym końcu kariery "Punishera", chorobie, z którą zmaga się od lat i powrocie do Polski po 15 latach w USA.

ZOBACZ WIDEO: Polak przez 14 lat brał narkotyki. "Byłem zniewolony. Nie chciałem tak dłużej żyć"

[nextpage]Upadek ze szczytu

"Punisher" był na szczycie światowego kick-boxingu w odmianie full-contact, ale był ktoś, kto miał obsesję strącenia go z tego szczytu. Rick Roufus. Po przegranej walce Polak stał się jego obsesją. Robił co mógł, żeby doprowadzić do rewanżu. Roufus odprawiał kolejnych rywali tylko po to, żeby w końcu ponownie stanąć do ringu z Piotrowskim.

- Dla mnie to była osobista vendetta. Żyłem, jadłem, piłem, trenowałem i spałem myśląc o Piotrowskim. Wszędzie rozwiesiłem jego zdjęcia. To była sprawa osobista. Nic do niego nie miałem, ale musiałem odzyskać to, co mi zabrał - przyzna po latach Roufus w znakomitym biograficznym filmie o Piotrowskim "Wojownik", który Jacek Bławut w 2007 roku nakręcił dla HBO.

Do rewanżowego pojedynku doszło 22 czerwca 1991 roku w Rosemont pod Chicago. Świadkowie, którzy widzieli Roufusa tuż przed rewanżową walką, mówili że "The Jet" wręcz kipiał energią, że wystarczyło na niego spojrzeć, żeby poczuć strach. Piotrowski rywali nie bał się nigdy, ale po wejściu do ringu szybko przekonał się, jak mocny tego dnia był jego rywal. Już w drugiej rundzie Roufus trafił go potwornym kopnięciem w głowę. Polak stracił przytomność i upadł na deski twarzą w dół. W trzydziestej pierwszej zawodowej walce poniósł pierwszą porażkę.

Dla amerykańskiej Polonii przegrana jej bohatera oznaczała żałobę. Samego Piotrowskiego porażka kosztowała wiele, fizycznie i psychicznie. Doradzano mu odpoczynek i zwolnienie szalonego tempa - od przyjazdu do USA Piotrowski trenował jak szalony i toczył walkę za walką. I choć przyczyny przegranej z Roufusem upatrywano właśnie w przepracowaniu, on nie zamierzał schodzić z obranej drogi. Już kiedy odzyskał przytomność po kopnięciu Amerykanina, zapytał swojego agenta, czy przegrał. - Tak, dziś przegrałeś - usłyszał. - Ale jest jeszcze jutro - odpowiedział natychmiast. I szybko zaczął szukać kolejnych wyzwań.

Po kilku wygranych z mocnymi przeciwnikami, pod koniec 1992 roku Piotrowski zdecydował się na zagranie va banque. Wygrana ze znakomitym Robem Kamanem, mistrzem świata w najbardziej brutalnej wersji kick-boxingu, formule low-kick, miała być skrótem w drodze na szczyt szczytów. "Niszczyciel", nie do końca wiedząc czym w ogóle jest low-kick (reguły pozwalają na kopnięcie w udo), mimo to pojechał do Paryża bić się z królem tej odmiany.

- Porwał się na największego mistrza w tej formule, który bił wtedy wszystkich. Miał żonę z Tajlandii i tam trenował. Według mnie to była samobójcza decyzja - mówi Pindera, który pojechał do Francji opisywać tę walkę. Relację zatytułował "Siedem rund umierania".

Kaman nieustannie kopał w postawną nogę Piotrowskiego, nękał go mocnymi ciosami pięściami. Mimo to "Punisher" cały czas szedł do przodu, znosząc silny ból. Przed siódmą rundą nie usiadł nawet w swoim narożniku. Wiedział, że gdyby to zrobił, już by nie wstał. Słaniał się na nogach jeszcze zanim Holender po raz czwarty w tej walce posłał go na deski. Szwedzki sędzia ringowy ogłosił wtedy koniec. Złapał Piotrowskiego i powiedział: "przepraszam".

W kolejnych latach Piotrowski wciąż toczył duże walki, próbował też swoich sił w boksie, zresztą z bardzo dobrym skutkiem. Zdobył pięć tytułów mistrza świata różnych organizacji, zunifikował tytuły w wersji full-contact. W Montrealu pokonał znakomitego Kanadyjczyka Michaela McDonalda, w San Jose Javiera Mendeza, dla którego miał stanowić łatwy łup. Był na szczycie, ale chciał czegoś jeszcze - rewanżowych pojedynków z Roufusem i Kamanem. Mimo usilnych starań, nie dostał szansy od żadnego z nich.

Przedwczesny koniec

W tamtym czasie, a był rok 1994, Piotrowski nie zwracał uwagi na pojawiające się problemy z mówieniem. Było też coś niepokojącego w jego ruchach, jakby czasem się chwiał, miał kłopoty z równowagą. Dla niego najważniejsza była jednak walka. A skoro przez gorszą koordynację nie mógł już być tak kapitalnym kick-bokserem, więcej walki toczył w boksie.

Po dwudziestu jeden wygranych na pięściarskim ringu w ciągu czterech lat otrzymał propozycję walki o tytuł mistrza świata wagi średniej IBF z Reggiem Johnsonem. Mógł na tym zarobić o wiele więcej, niż na swoich najgłośniejszych kickbokserskich pojedynkach - 250 tysięcy dolarów. Na takie wyzwanie nie zgodził się jego ówczesny menadżer, Piotr Pożyczka. Widział, że ze zdrowiem Piotrowskiego nie jest dobrze. A cenił to zdrowie wyżej, niż oferowane pieniądze.

Problemy zdrowotne sprawiły, że w 1996 roku najwybitniejszy polski kick-bokser był zmuszony zakończyć karierę. Był wtedy tuż po trzydziestce. Kochał trenować i walczyć, ale nie mógł już tego robić. Dlaczego? Co spowodowało, że człowiek o zwinności kota i bystrości umysłu filozofa zaczął mieć problemy z mówieniem i poruszaniem się? Niektórzy sądzą, że to przez jego styl walki. Dużo uderzał, ciągle był w natarciu, ale i dużo przyjmował.

Swoje na pewno zrobiły również morderczo intensywne zawodowo lata 1988-1996. Piotrowski stoczył w tym okresie 27 walk w kick-boxingu i 21 w boksie. Teraz najwięksi mistrzowie sportów walki wychodzą do ringu czy oktagonu dwa, trzy razy do roku. A o takim zapleczu, jakim dysponują, Polak mógł jedynie pomarzyć. Pod tym względem daleko mu było nawet do jego ówczesnych rywali, Roufusa czy Wilsona. Oni mogli liczyć na profesjonalny sztab, najlepszą opiekę medyczną i duże zarobki. Piotrowski fortuny się nie dorobił, za to za spełnienie sportowych marzeń zapłacił własnym zdrowiem.

- W porównaniu z pieniędzmi, które pojawiają się w sportach walki dziś, to były wręcz śmieszne pieniądze. Najwięcej, kilkadziesiąt tysięcy dolarów, dostał za przegrany pojedynek z Kamanem - mówi Pindera.

"Jeśli Bóg chciał mnie złamać, to w końcu mu się udało"

Następne kilka lat było najgorszym okresem w życiu Piotrowskiego. Posypało się nie tylko jego zdrowie, ale i życie osobiste, pojawiły się problemy finansowe. Pieniądze zarobione w ringu szybko zniknęły, gdy zaczął się leczyć. Rozwiódł się z żoną Iwoną, z Tampa Bay na Florydzie przeprowadził się do Detroit.

W stolicy amerykańskiej motoryzacji rozwoził książki telefoniczne i gazety, pracował jako taksówkarz. Pasażerom starał się odpowiadać krótkimi zdaniami, żeby nie przestraszyli się tego, jak mówi. W jednym z wywiadów wspominał, jak kobieta, której chciał zapakować do auta bagaże, przestraszyła się i uciekła, gdy zobaczyła, jak chodzi.

Do matki pisał wtedy o samotności, o ciężarze, który jest zbyt duży dla jednego człowieka. "Chciałbym zapomnieć o tym, jak wyglądam, jak się czuję, zapomnieć jak mówię. Odłożyć na chwilę swój krzyż i przestać się bać" - to fragment jego listu z kwietnia 1999 roku.

Największy cios spadł na niego w 2001 roku, w siódme urodziny chłopca, którego uważał za swojego syna i którego kochał nad życie. Matka dziecka powiedziała mu, że ojcem Marka juniora jest ktoś inny. Nie uwierzył. Zażądał testów DNA, a te potwierdziły wersję jego byłej żony. - Jeżeli Bogu chodziło o to, żeby mnie złamać, to w końcu mu się udało - napisał w liście, który jak sam przyznał, kierował bardziej do Boga, niż do mamy.

Wiary jednak nie porzucił - ona zawsze była dla niego bardzo ważna i ważna pozostała do dziś. Któregoś dnia snując się po mieście trafił do kościoła. Nie chciał się modlić, chciał po prostu posłuchać. Urzeczony kazaniem postanowił jednak porozmawiać z księdzem. Powiedział mu, że leci w dół i czuje, że się rozbije. - Zobaczysz, że Bóg cię złapie - usłyszał w odpowiedzi.

Marek Piotrowski na gali DSF Challenge 12 (fot. DSF Challenge)
Marek Piotrowski na gali DSF Challenge 12 (fot. DSF Challenge)

Powrót do domu

W 2002 roku, po 15 latach w USA, Piotrowski postanowił spakować walizki i na stałe wrócić do Polski. W jednym z wywiadów powiedział, że jego dom jest tam, gdzie mieszka jego matka, a w USA nie ma nikogo bliskiego.

Zamieszkał z mamą w Dębem Wielkim. Gdy po przyjeździe opowiedział jej całą swoją historię, usłyszał od niej: "Mareczku, jak to dobrze, że się nie rozpiłeś, albo nie wpadłeś w narkotyki". "Mamo, ja nie miałem pieniędzy" - odpowiedział.

W Polsce Piotrowski zrobił kurs trenerski. Zaczął prowadzić treningi w Mińsku Mazowieckim, na które przyjeżdżali ludzie z Warszawy. Zachował pogodę ducha i ostrość umysłu, czerpał satysfakcję z uczenia innych, ale choroba nie dawała za wygraną. Mówienie, poruszanie się przychodziło mu z trudem. Musiał ciężko pracować, by zachować sprawność i wypowiadać swoje myśli. W filmie "Wojownik" mówił, że marzył o tym, by przespać całą noc, a nie co chwilę się budzić.

Od lekarzy usłyszał kilka różnych diagnoz: choroba bokserska, Parkinson, Alzheimer. On sam kilka lat temu w rozmowie z "Dziennikiem" powiedział tyle, że to nie sport jest przyczyną jego choroby. I że największą ulgę przynosi mu trening, wysiłek fizyczny.

Trudno wyobrazić sobie, jak trudne jest uwięzienie we własnym ciele dla kogoś, kto tak kocha fizyczny wysiłek. Jak ciężko musi być komuś, kto ze swoich myśli rzeźbił chwytające za serce zdania, a teraz walczy o każde słowo. Jak wielka jest tęsknota Marka Piotrowskiego za sobą samym z dawnych lat. Mimo to przyjmuje swój los z pokorą. - Nie poprawiam Najwyższego - mówił dziennikarce "Polska The Times". - Dostałem wiele. Dużo mi zabrano. Moje życie trwa.

"Mówię ci, wstań i walcz"

Gdyby walczył dziś, ze swoim talentem, instynktem walki, mógłby być gwiazdą formatu Conora McGregora. Choć jeśli chodzi o osobowość, był od niego zupełnie inny. - "Śmieciowe gadanie" było mu zupełnie obce. Był raczej jak japoński wojownik kierujący się kodeksem bushido. Miał zasady, był bardzo surowy wobec siebie i szanował swoich rywali - opowiada Pindera. - Wtedy w Polsce i tak był wielką osobowością. W dzisiejszych czasach jego pojedynek o tytuł zapełniłby Stadion Narodowy do ostatniego miejsca - dodaje.

Piotrowski unika rozgłosu, rzadko pojawia się publicznie i udziela wywiadów. Dlatego jego pojawienie się na gali DSF Kickboxing Challenge 12 w restauracji Champions w Warszawie było dla środowiska dużym wydarzeniem. Ze wszystkich uhonorowanych gwiazd polskiego kick-boxingu to jego przywitano największymi brawami. Dostał owację na stojąco.

- Cieszymy się, że Marek zaszczycił nas swoją obecnością. Wszyscy uprawiający sporty walki powinni widzieć w nim mistrza. Niesamowity hart ducha, talent, determinacja. One wciąż w nim pozostały. Tak samo, jak walczył w ringu, tak teraz walczy z chorobą - mówi Złotkowski, który jest dyrektorem sportowym DSF.

Dawny mistrz wciąż mieszka z ukochaną mamą w Dębem Wielkim. Żyje bardzo skromnie. W sztabie szkoleniowym Piotrowskiego są dziś neurolodzy i specjaliści od neurorehabilitacji. Walka toczy się o mistrzostwo świata w formule powrót do zdrowia. Piotrowski marzy o tytule i wierzy, że mu się uda. Mówi, że to nadaje sens jego życiu, bo ma coś, o co może się bić.

"Często krzyż przygniata, ciężko jest wtedy wstać, znaleźć sens dalszej egzystencji. Ale ja ci mówię, wstań i walcz. To twoje życie, twój największy skarb" - ktoś, kto opatentował taką dewizę, na pewno tej walki nie podda.

Źródło artykułu: