Michał Kwiatkowski, Rafał Majka, Maciej Bodnar… Jednym tchem wymieniamy nazwiska Polaków, mających swoje miejsce w World Tourze, czyli kolarskiej ekstraklasie. Kilkanaście dni temu do grupy gwiazd medialnych "awansował" Michał Szyszkowski, który pracuje w ekipie LottoNL-Jumbo. Nie jest kolarzem, nie wygrywa etapów, nie zakłada koszulki lidera. Stał się sławny. A wszystko przez ten film:
#Giro100 New World Record? How many @tacx-bidons could @szyszkowski_m give away in one single strike!? pic.twitter.com/4d8UqkWNlA
— LottoNLJumbo Cycling (@LottoJumbo_road) 18 maja 2017
Porozmawialiśmy z najbardziej gorącym nazwiskiem kolarskiego peletonu ostatnich tygodni. Poznajcie człowieka wokół którego zrobiło się naprawdę głośno.
Marek Bobakowski, WP SportoweFakty: Nagranie z Eurosportu, które do sieci wrzuciła osoba obsługująca social media teamu LottoNL-Jumbo, pokazujące, jak podaje pan jedną serią pięć bidonów, a na koniec jeszcze sięga do kieszeni po szósty, było jednym z najważniejszych wydarzeń setnego Giro d'Italia. Pokazały je praktycznie wszystkie liczące się na świecie media.
Michał Szyszkowski: To, co stało się po publikacji tego krótkiego filmu, zaskoczyło mnie całkowicie. Ogólnie jestem dobrze zorientowany w social media, często publikuję różne rzeczy na moich profilach, ale takiego "szaleństwa" jeszcze nie przeżyłem. Tak, film nie pokazał wszystkiego, bo podałem jeszcze szósty bidon z kieszeni koszulki. Musiałem wyciągnąć specjalny bidon dla naszego lidera Stevena Kruijswijka. Specjalny, bo dietetycy przygotowują mu spersonalizowane mikstury, więc często nie wystarczy podać jakikolwiek bidon, ale trzeba jeszcze panować nad tym, aby odpowiedni trafił do konkretnego adresata.
ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: Magiczna akcja a la Zidane
Ma pan bardzo wymowny pseudonim - Mister Polska. Skąd taki pomysł?
Pracuję w grupie zdominowanej przez Holendrów i Belgów, a oni nie są w stanie powiedzieć "Szyszkowski". Łamią sobie język. Okazało się, że w Holandii jednym z bardziej znanych i cenionych DJ-ów jest artysta pod pseudonimem "Mister Polska". No więc szybko mnie ochrzczono takim przydomkiem. Przyjął się i teraz tak do mnie mówią w całym zawodowym peletonie.
[b]
Niektórzy mówią "Swarovski".[/b]
Tak. Niektórzy kojarzą moje nazwisko z tą znaną na całym świecie marką produkującą biżuterię. Często na lotniskach w różnych częściach świata robię sobie selfie przy logo tej firmy, wysyłam je do znajomych i śmieje się, że właśnie odwiedziłem kolejny swój sklep.
Ile bidonów jest pan w stanie podać za jednym razem?
Jestem piąty sezon w World Tourze, więc mam już sporo doświadczenia. Pięć spokojnie trzymam w jednej ręce, kolejne sześć czeka w kieszonkach koszulki, a jeszcze są kieszenie w spodniach. Spokojnie więc jestem w stanie obsłużyć cały, ośmioosobowy zespół. Zresztą, kiedy pracowałem jeszcze w Polsce, to na przykład podczas mistrzostw kraju mieliśmy 13 kolarzy w jednym wyścigu. I wszystkim trzeba było podać wodę. Człowiek musiał się tego nauczyć, więc te pięć bidonów pokazanych na filmie z Giro to żaden wyczyn.
Ale dał panu sławę i "rekord świata". Niektórzy nazwali również pana mistrzem świata.
Tak, w kolejnych dniach w punktach żywieniowych koledzy z innych ekip mieli ze mnie niezłą szyderę. Śmiali się, że powinienem nosić tęczową koszulkę mistrza świata w podawaniu bidonów. Żartowali ze mnie, ale od razu dodam, że to było miłe.
Zdarza się, że podaje pan napoje kolarzom z innych teamów?
No pewnie! Nie mam z tym żadnych problemów. Jestem zdania, że kolarze są od ścigania i rywalizacji, a my, pracownicy techniczni, powinniśmy mieć ludzkie odruchy. A takim jest przekazanie bidonu zawodnikowi z innej grupy. Nie tylko podaję bidony innym kolarzom, zdarza się pożyczyć batony czy żele energetyczne. Czasami podchodzi do mnie człowiek z innego teamu i mówi, że skończył mu się zapas. Jak mam, daję. Przecież kiedyś to ja mogę zapomnieć żeli.
Czyli zdarza się, że zawodnik w barwach teamu X ma w swoim koszyczku bidon zespołu Y?
Oczywiście. Zwłaszcza, jak jedzie grupetto. Wtedy robi się misz-masz. To są zawodnicy, którzy nie walczą o najwyższe lokaty, chcą tylko dojechać do mety przez limitem czasu. Tam nie ma więc żadnych animozji i każdy współpracuje z każdym.
Brzmi banalnie, podać bidon kolarzowi. Wydaje się, że łatwiejszej "roboty" nie ma. Jednak wystarczy pójść raz na wyścig, poczuć pęd peletonu, przekonać się, z jaką szybkością poruszają się kolarze, i wszystko się komplikuje. Przecież można wyrwać rękę!
Ja to w ogóle uwielbiam podawać bidony na pełnej szybkości. To jest dopiero wyczyn, gdy obsługujesz kolarza, który jedzie 60 km/h. Oj, boli potem ręka, boli. Czasami jeszcze do bidonu trzeba gumką dobrze spiąć żele, aby nie wypadły przy tej prędkości.
Dobra, podawanie bidonów to jedna strona pana pracy. Co pan jeszcze robi jako "soigneur"? Bo taką ma pan oficjalną funkcję, tak?
Tak. Soigneur to połączenie fizjoterapeuty, trenera, asystenta, pracownika technicznego.
Człowiek-orkiestra?
Trochę tak. Osobiście zajmuje się głównie masażem. Codziennie po etapie mam dwóch zawodników na stole. Często masuję Enrico Battaglina, bo jest Włochem, a ja całkiem nieźle sobie radzę w tym języku. Moim stałym "klientem" jest również Primoz Roglic.
Ten sam, który rzucił skoki narciarskie i zajął się kolarstwem.
Tak. Primoz jest fenomenem. Jest mistrzem świata juniorów (drużynowym - przyp. red.) w skokach, zapowiadał się na wielkiego sportowca, miał wszelkie papiery, aby rywalizować z Kamilem Stochem, a przechodząc rehabilitację po jednym z wypadków, zakochał się w rowerze. Błyskawicznie awansował do zawodowego peletonu i wcale nie jest w nim outsiderem. Doskonale jeździ na czas, radzi sobie w górach, mój team wiąże z nim wielkie nadzieje. Nie ma jeszcze 28 lat, więc jest ciągle młody jak na kolarza. Jest perfekcjonistą, sporo inwestuje w siebie, jest nastawiony na sukces. I kiedyś go osiągnie.
O czym rozmawiacie podczas masażu?
O skokach oczywiście. Primoż docenia, że jestem z Polski, gdzie kocha się skoki jak chyba nigdzie na świecie. Opowiadamy sobie o różnych zakątkach w Zakopanem, Primoż mówi mi o Adamie Małyszu, ja mu o Kamilu Stochu. Zimą, podczas zgrupowań przed sezonem, włączamy telewizor i oglądamy konkursy Pucharu Świata.
Masaż to jedno. Co dalej?
Jestem tzw. "grupą latającą". Czyli jeżdżę samochodem wypełnionym bidonami i żelami, staję w wyznaczonych miejscach na trasie danego etapu i wspomagam kolarzy. Włochy i trasy Giro d'Italia znam tak dobrze, że jestem w stanie być nawet w dwóch, trzech miejscach. To bardzo cenne dla teamu. Dlatego szefowie LottoNL-Jumbo często zlecają mi takie specjalne zadania. Wiedzą, że sobie poradzę.
Kto napełnia te bidony?
To moja kolejna rola. Wypełniam też napojami i odżywkami specjalne lodówki, które jeżdżą w samochodach technicznych. Mam co robić. Wieczorem po etapie masaże, a od wczesnego rana przygotowanie "paliwa" dla zawodników. W trakcie dnia rozwożenie tego wszystkiego. Dopiero późno wieczorem człowiek ma chwilę na relaks.
Z zainteresowaniem posłucham o ekscesach, do których dochodzi w hotelach zajmowanych przez zawodowy peleton. Więc?
Tutaj pana rozczaruję. Kolarze po kolacji idą do swoich pokojów i... zasypiają. Oni potrzebują po 9-12 godzin snu. Codziennie. Pięć, sześć godzin piekielnego wysiłku podczas etapów robi swoje. Muszą się regenerować. W ogóle kolarze nie bardzo się integrują z innymi podczas wielkich wyścigów, nawet jedzą przy osobnych stolikach. Chodzi o to, aby utrzymali odpowiedni poziom koncentracji.
NA DRUGIEJ STRONIE PRZECZYTASZ M.IN.: O "POLSKIEJ MAFII", ILE DNI W ROKU SZYSZKOWSKI SPĘDZA POZA DOMEM, DLACZEGO TOUR DE FRANCE NAWET NIE DORASTA DO PIĘT NASZEMU RODZIMEMU TOUR DE POLOGNE.
[nextpage]
A obsługa techniczna?
Jasne, że siadamy w restauracji przy piwku, lampce wina. Rozmawiamy, śmiejemy się, miło spędzamy czas. Jednak tak koło północy rozchodzimy się do łóżek. Przecież od rana mamy swoje obowiązki. Podczas tegorocznego Giro ja częściej w wolnym czasie rozmawiałem ze swoją narzeczoną Kamilą, niż siedziałem z chłopakami. Wkrótce spodziewamy się potomka, więc chciałem być z moją ukochaną. Wspierałem ją.
Jest pan jeszcze kierowcą?
Oczywiście, przecież to ja prowadzę samochód, jestem w kontakcie z szefami grupy, reaguję na polecenia, zmiany planów, szukam skrótów, itd. Zdarza się, że w dwa, trzy dni nabijam trzy tysiące kilometrów.
Sporo.
Jak człowiek robi to, co kocha i co jest jego pasją, to nie odczuwa zmęczenia. Mnie taka praca wyjątkowo pasuje. W zawodowym peletonie najlepiej sprawdzają się ludzie, którzy "siedzą w kolarstwie" od lat. Jak pojawia się na przykład fizjoterapeuta zaraz po studiach, to ma problem z aklimatyzacją. Bo na przykład w dniu wolnym od ścigania przychodzi do niego dyrektor sportowy, rzuca ścierkę, kubeł wody i mówi: "teraz idź i umyj nasz autokar". A on na to: "nie po to kończyłem studia, aby teraz zasuwać ze szmatą". No i jest konflikt.
Tak, widziałem na jednym ze zdjęć, że tym też się pan zajmuje.
A dlaczego nie? W LottoNL-Jumbo panuje bardzo rodzinna atmosfera. Często pomagam innym. Nie jestem gwiazdą. Korona z głowy mi nie spadnie, jak pomogę w myciu samochodów. To jest też dobra cecha wszystkich Polaków - pracowitość. W zawodowym peletonie, jako pracownicy techniczni, jesteśmy bardzo doceniani. Bo nie boimy się żadnej pracy. I wykonujemy ją perfekcyjnie.
Podobno mówią o nas "polska mafia". Prawda?
Tak. Od kilku lat, gdy Michał Kwiatkowski i Rafał Majka zaczęli odnosić sukcesy, to nasz kraj bardzo mocno awansował w hierarchii. Na dodatek jako Polacy, ale nie tylko, bo i Słowacy, Czesi są z nami, trzymamy się mocno razem. To pokazuje innym, że w grupie siła.
Ma to przełożenie na to, że wkrótce w World Tourze zobaczymy kolejnych Polaków?
Wiem, że przedstawiciele najlepszych grup bardzo gruntownie obserwują nasz "rynek". Szymon Sajnok, Alan Banaszek czy Daniel Staniszewski to gorące nazwiska.
[b]
Kolarze to przystępni i otwarci ludzie, czy wiecznie naburmuszone gwiazdy, które wszystkich traktują z góry?[/b]
W większości przypadków to normalni ludzie, uśmiechnięci. Przykład? Peter Sagan, mistrz świata, jeden z najlepszych kolarzy w historii dyscypliny. I co? Tak otwartego człowieka chyba jeszcze nie widziałem. Żartuje, rozmawia z kibicami, nigdy nie jest zmęczony, kiedy godzinami rozdaje autografy.
Wróćmy do pana pracy. Był pan już na wszystkich kontynentach?
Prawie. Jednak muszę pana rozczarować, mnie to jakoś specjalnie nie rajcuje.
Nie ma pan w domu mapy świata, w którą wbija pan chorągiewki, aby oznaczyć, gdzie już pan był?
Nie mam, ale... Właśnie się przeprowadzamy i narzeczona kupiła mi do nowego mieszkania mapę, z której zdrapuje się kraje, które się odwiedziło. Będzie więc na starcie sporo drapania.
Podczas wyjazdów jest czas na zwiedzanie? Kiedyś Dariusz Baranowski mi powiedział, że jak był kolarzem, to w każdym pięknym miejscu obiecywał sobie, że wróci tutaj po karierze z rodziną. Jak jest u pana?
Nie ma czasu na nic poza pracą. Lotnisko, hotel, trasa, hotel, pokój masażu, itd. Dlatego nie przywiązuję jakoś specjalnej wagi, gdzie byłem. Ciągnie mnie zawsze do Polski. Jak już jestem w domu, to odpoczywamy na miejscu lub jedziemy do Toskanii. Nigdzie indziej. Mam dość ciągłych podróży.
Ile pan dni w roku spędza poza domem?
Około 200.
Dużo.
Ja patrzę odwrotnie. Zna pan taki zawód, gdzie człowiek ma 160 dni urlopu? Bo ja mam. Jak nie jestem na wyjeździe, w pracy, to siedzę w domu i spędzam czas z moimi najbliższymi. Bardzo cenię te chwile.
Te 160 dni wolnego można jakoś zaplanować?
Generalnie tak. Siadamy w grudniu z dyrektorem sportowym i robimy taki grafik przyszłego sezonu. Wspominałem już, że wkrótce urodzi mi się dziecko. Poprosiłem zespół, abym mógł większość wyścigów pracować w pierwszej połowie sezonu 2017 i otrzymałem zgodę. Także przede mną jeszcze Tour de France, Tour de Pologne, a jesienią (poza dwoma wyjazdami) jestem dostępny tylko i wyłącznie dla rodziny.
W jaki sposób kontaktujecie się w zespole między wyścigami? Mailowo, telefonicznie?
Poprzez specjalną stronę internetową. Mam tam wszystkie powiadomienia, wszystkiego się tam dowiem. Kto i gdzie obecnie jest, czy na wyścigu, obozie czy może w domu. Logistyka jest na najwyższym poziomie. Nie może być inaczej, przecież team to około stu pracowników. Podczas wyścigów, to wiadomo, są odprawy i wszystko omawiamy osobiście.
Wspomniał pan o Tour de Pologne. W 2016 roku w tym wyścigu pełnił pan rolę dyrektora sportowego LottoNL-Jumbo.
Przyznam, że był wakat. Mam zrobiony kurs w UCI, więc mogłem pełnić tę rolę. Fajna przygoda. Teraz grupa zatrudniła dwie osoby, więc "dyrektorowanie" mi nie grozi. Nie żałuję, bo ja uwielbiam swoją robotę. Przyszłość? Trudno jest się Polakowi przebić na stanowisku dyrektora sportowego. Moim marzeniem jest polska grupa. Może w 2020 roku? Może później? Zobaczymy.
Podobno TdP jest uwielbiany w zawodowym peletonie?
Potwierdzam. Nie tylko kolarze, ale i ludzie z obsługi kochają nasz narodowy wyścig. Czesiek Lang stworzył maszynę, która ma o wiele lepszy standard niż Tour de France. Nie żartuję! Przecież pokoje hotelowe na Wielkiej Pętli nie dorastają do pięt naszym, polskim. Poza tym jedzenie, piękne miasta, kibice - to wszystko jest na najwyższym poziomie. Nie przesadzam, pod kątem organizacji Wielka Pętla jest za nami.
[b]
Ile zna pan języków?[/b]
Swobodnie posługuję się angielskim i włoskim. Radzę sobie po hiszpańsku, rozumiem po holendersku. Odprawy w LottoNL-Jumbo są właśnie w tym języku. Niewiele się odzywam, ale rozumiem wszystko.
Jest pan poliglotą.
Bez przesady. Ale najciekawsze jest to, że nigdy nie uczyłem się z książki. To wszystko efekt wieloletniej pracy w różnych krajach, różnych środowiskach.
Jak można otrzymać pracę w World Tourze? Co by pan doradził młodym ludziom?
Trzeba mieć przede wszystkim ogromne szczęście. Jak wspominałem nasz świat jest bardzo hermetyczny, nie ma zbyt wielkiej rotacji. Należy czekać, aż ktoś przejdzie na emeryturę, zrezygnuje, wtedy można wskoczyć. Wiadomo, chętnych na jedno miejsce jest więcej niż kandydatów na Harvard. No i oczywiście musi się kochać kolarstwo, znać je od podszewki. Bez tego ani rusz.