Michał Szyszkowski: My, Polacy, nie boimy się żadnej pracy. Na dodatek wykonujemy ją perfekcyjnie

Masuje kolarzy, podaje im bidony, jest kierowcą, a czasami bierze do ręki ścierkę i myje autokar LottoNL-Jumbo. "Mr Polska" mimo że nie walczy o etapowe triumfy, został gwiazdą jednego z etapów Giro d'Italia. Film z nim w roli głównej obiegł świat.

Marek Bobakowski
Marek Bobakowski
Michał Szyszkowski Facebook / Fot. Facebook / Na zdjęciu: Michał Szyszkowski

Michał Kwiatkowski, Rafał Majka, Maciej Bodnar… Jednym tchem wymieniamy nazwiska Polaków, mających swoje miejsce w World Tourze, czyli kolarskiej ekstraklasie. Kilkanaście dni temu do grupy gwiazd medialnych "awansował" Michał Szyszkowski, który pracuje w ekipie LottoNL-Jumbo. Nie jest kolarzem, nie wygrywa etapów, nie zakłada koszulki lidera. Stał się sławny. A wszystko przez ten film:


Porozmawialiśmy z najbardziej gorącym nazwiskiem kolarskiego peletonu ostatnich tygodni. Poznajcie człowieka wokół którego zrobiło się naprawdę głośno.

Marek Bobakowski, WP SportoweFakty: Nagranie z Eurosportu, które do sieci wrzuciła osoba obsługująca social media teamu LottoNL-Jumbo, pokazujące, jak podaje pan jedną serią pięć bidonów, a na koniec jeszcze sięga do kieszeni po szósty, było jednym z najważniejszych wydarzeń setnego Giro d'Italia. Pokazały je praktycznie wszystkie liczące się na świecie media.

Michał Szyszkowski: To, co stało się po publikacji tego krótkiego filmu, zaskoczyło mnie całkowicie. Ogólnie jestem dobrze zorientowany w social media, często publikuję różne rzeczy na moich profilach, ale takiego "szaleństwa" jeszcze nie przeżyłem. Tak, film nie pokazał wszystkiego, bo podałem jeszcze szósty bidon z kieszeni koszulki. Musiałem wyciągnąć specjalny bidon dla naszego lidera Stevena Kruijswijka. Specjalny, bo dietetycy przygotowują mu spersonalizowane mikstury, więc często nie wystarczy podać jakikolwiek bidon, ale trzeba jeszcze panować nad tym, aby odpowiedni trafił do konkretnego adresata.

ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: Magiczna akcja a la Zidane

Ma pan bardzo wymowny pseudonim - Mister Polska. Skąd taki pomysł?

Pracuję w grupie zdominowanej przez Holendrów i Belgów, a oni nie są w stanie powiedzieć "Szyszkowski". Łamią sobie język. Okazało się, że w Holandii jednym z bardziej znanych i cenionych DJ-ów jest artysta pod pseudonimem "Mister Polska". No więc szybko mnie ochrzczono takim przydomkiem. Przyjął się i teraz tak do mnie mówią w całym zawodowym peletonie.

Niektórzy mówią "Swarovski".

Tak. Niektórzy kojarzą moje nazwisko z tą znaną na całym świecie marką produkującą biżuterię. Często na lotniskach w różnych częściach świata robię sobie selfie przy logo tej firmy, wysyłam je do znajomych i śmieje się, że właśnie odwiedziłem kolejny swój sklep.

Ile bidonów jest pan w stanie podać za jednym razem?

Jestem piąty sezon w World Tourze, więc mam już sporo doświadczenia. Pięć spokojnie trzymam w jednej ręce, kolejne sześć czeka w kieszonkach koszulki, a jeszcze są kieszenie w spodniach. Spokojnie więc jestem w stanie obsłużyć cały, ośmioosobowy zespół. Zresztą, kiedy pracowałem jeszcze w Polsce, to na przykład podczas mistrzostw kraju mieliśmy 13 kolarzy w jednym wyścigu. I wszystkim trzeba było podać wodę. Człowiek musiał się tego nauczyć, więc te pięć bidonów pokazanych na filmie z Giro to żaden wyczyn.

Ale dał panu sławę i "rekord świata". Niektórzy nazwali również pana mistrzem świata.

Tak, w kolejnych dniach w punktach żywieniowych koledzy z innych ekip mieli ze mnie niezłą szyderę. Śmiali się, że powinienem nosić tęczową koszulkę mistrza świata w podawaniu bidonów. Żartowali ze mnie, ale od razu dodam, że to było miłe.

Zdarza się, że podaje pan napoje kolarzom z innych teamów?

No pewnie! Nie mam z tym żadnych problemów. Jestem zdania, że kolarze są od ścigania i rywalizacji, a my, pracownicy techniczni, powinniśmy mieć ludzkie odruchy. A takim jest przekazanie bidonu zawodnikowi z innej grupy. Nie tylko podaję bidony innym kolarzom, zdarza się pożyczyć batony czy żele energetyczne. Czasami podchodzi do mnie człowiek z innego teamu i mówi, że skończył mu się zapas. Jak mam, daję. Przecież kiedyś to ja mogę zapomnieć żeli.

Czyli zdarza się, że zawodnik w barwach teamu X ma w swoim koszyczku bidon zespołu Y?

Oczywiście. Zwłaszcza, jak jedzie grupetto. Wtedy robi się misz-masz. To są zawodnicy, którzy nie walczą o najwyższe lokaty, chcą tylko dojechać do mety przez limitem czasu. Tam nie ma więc żadnych animozji i każdy współpracuje z każdym.

Brzmi banalnie, podać bidon kolarzowi. Wydaje się, że łatwiejszej "roboty" nie ma. Jednak wystarczy pójść raz na wyścig, poczuć pęd peletonu, przekonać się, z jaką szybkością poruszają się kolarze, i wszystko się komplikuje. Przecież można wyrwać rękę!

Ja to w ogóle uwielbiam podawać bidony na pełnej szybkości. To jest dopiero wyczyn, gdy obsługujesz kolarza, który jedzie 60 km/h. Oj, boli potem ręka, boli. Czasami jeszcze do bidonu trzeba gumką dobrze spiąć żele, aby nie wypadły przy tej prędkości.

Dobra, podawanie bidonów to jedna strona pana pracy. Co pan jeszcze robi jako "soigneur"? Bo taką ma pan oficjalną funkcję, tak?

Tak. Soigneur to połączenie fizjoterapeuty, trenera, asystenta, pracownika technicznego.

Człowiek-orkiestra?

Trochę tak. Osobiście zajmuje się głównie masażem. Codziennie po etapie mam dwóch zawodników na stole. Często masuję Enrico Battaglina, bo jest Włochem, a ja całkiem nieźle sobie radzę w tym języku. Moim stałym "klientem" jest również Primoz Roglic.

Ten sam, który rzucił skoki narciarskie i zajął się kolarstwem.

Tak. Primoz jest fenomenem. Jest mistrzem świata juniorów (drużynowym - przyp. red.) w skokach, zapowiadał się na wielkiego sportowca, miał wszelkie papiery, aby rywalizować z Kamilem Stochem, a przechodząc rehabilitację po jednym z wypadków, zakochał się w rowerze. Błyskawicznie awansował do zawodowego peletonu i wcale nie jest w nim outsiderem. Doskonale jeździ na czas, radzi sobie w górach, mój team wiąże z nim wielkie nadzieje. Nie ma jeszcze 28 lat, więc jest ciągle młody jak na kolarza. Jest perfekcjonistą, sporo inwestuje w siebie, jest nastawiony na sukces. I kiedyś go osiągnie.

O czym rozmawiacie podczas masażu?

O skokach oczywiście. Primoż docenia, że jestem z Polski, gdzie kocha się skoki jak chyba nigdzie na świecie. Opowiadamy sobie o różnych zakątkach w Zakopanem, Primoż mówi mi o Adamie Małyszu, ja mu o Kamilu Stochu. Zimą, podczas zgrupowań przed sezonem, włączamy telewizor i oglądamy konkursy Pucharu Świata.

Masaż to jedno. Co dalej?

Jestem tzw. "grupą latającą". Czyli jeżdżę samochodem wypełnionym bidonami i żelami, staję w wyznaczonych miejscach na trasie danego etapu i wspomagam kolarzy. Włochy i trasy Giro d'Italia znam tak dobrze, że jestem w stanie być nawet w dwóch, trzech miejscach. To bardzo cenne dla teamu. Dlatego szefowie LottoNL-Jumbo często zlecają mi takie specjalne zadania. Wiedzą, że sobie poradzę.

Kto napełnia te bidony?

To moja kolejna rola. Wypełniam też napojami i odżywkami specjalne lodówki, które jeżdżą w samochodach technicznych. Mam co robić. Wieczorem po etapie masaże, a od wczesnego rana przygotowanie "paliwa" dla zawodników. W trakcie dnia rozwożenie tego wszystkiego. Dopiero późno wieczorem człowiek ma chwilę na relaks.

Z zainteresowaniem posłucham o ekscesach, do których dochodzi w hotelach zajmowanych przez zawodowy peleton. Więc?

Tutaj pana rozczaruję. Kolarze po kolacji idą do swoich pokojów i... zasypiają. Oni potrzebują po 9-12 godzin snu. Codziennie. Pięć, sześć godzin piekielnego wysiłku podczas etapów robi swoje. Muszą się regenerować. W ogóle kolarze nie bardzo się integrują z innymi podczas wielkich wyścigów, nawet jedzą przy osobnych stolikach. Chodzi o to, aby utrzymali odpowiedni poziom koncentracji.

NA DRUGIEJ STRONIE PRZECZYTASZ M.IN.: O "POLSKIEJ MAFII", ILE DNI W ROKU SZYSZKOWSKI SPĘDZA POZA DOMEM, DLACZEGO TOUR DE FRANCE NAWET NIE DORASTA DO PIĘT NASZEMU RODZIMEMU TOUR DE POLOGNE.

Czy Rafał Majka będzie na podium końcowej klasyfikacji Tour de France 2017?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×