Kto oglądał poprzednie spotkania Chinek mógł przecierać oczy ze zdumienia, bo dotąd nieporadne i słabo dysponowane koszykarki, wyskoczyły z fantastyczną dyspozycją. Minęła nieco ponad minuta gry, a Azjatki prowadziły już 8:0. Senegalki wprawdzie nie złożyły broni, przełamały swoją ofensywną niedole i nieco zmniejszyły rozmiary poniesionych niespodziewanie szybko strat. Bynajmniej nie oznaczało to końca dominacji podopiecznych Su Fengwu, rabunek punktowy Afrykanek podziałał na nie jak płachta na byka. Chinki, które w ataku tworzyły świetny kolektyw ponownie odskoczyły, a dzięki co najmniej nienagannej postawie w obronie nie pozwoliły Senegalkom na kolejny zryw.
Wraz z nadejściem drugiej kwarty despotyczna władza Chinek została przebita, rozjuszone zawodniczki Moustaphy Gaye przedarły się przez szczelny mur. Jako pierwsza uczyniła to Aya Traore, pozostałe koszykarki poszły w sukurs. Tym samym przewaga topniała, choć się dwoiła, a nawet troiła Lijie Miao, bezskutecznie próbowała uchronić swoją ekipę przed tym, co nieuchronne. Niespełna trzy minuty przed końcem pierwszej połowy Senegalki po raz pierwszy posmakowały prowadzenia, ale na przerwę w nieco lepszych nastrojach schodziły reprezentantki Kraju Środka, bo znó przypomniała o sobie charakterna Miao.
Po przerwie zażartej walki kontynuacja. Żadna bowiem z drużyn sprzedać tanio skóry nie zamierzała, toteż trudno było znaleźć okazję na podryg wart więcej niż dwa lub trzy oczka. Wynik wciąż oscylował w granicach remisu, do gry włączyły się dotychczas mniej widoczne koszykarki, będące w cieniu liderek. Afrykankom sporo krwi napsuły Nan Chen oraz Dan Liu, zaś Marie Sy stanowiła wielkie zagrożenie dla podopiecznych Fengwu. Trzecia odsłona nie przyniosła rozstrzygnięcia, choć Chinki nieco umocniły się na prowadzeniu.
Ostatnia odsłona zapowiada się więc emocjonującą, kibice oczekiwali wielkiego spektaklu, lecz nieco się przeliczyli. Zmęczone koszykarki Gayego wyraźnie odstawały, nie miały już w sobie takich pokładów energii, jak w partii poprzedniej. Azjatki kilkakrotnie więc odskakiwały, ale nie potrafiły pójść za ciosem, przechylić szali na swoją stronę pewnie i rozwiać wszelkie wątpliwości znacznie szybciej. Wprawdzie Miao i Chen oraz Hanlan Zhang robiły co mogły, ale nie tworzyły scalonego monolitu. Tym samym nawet najmniejszy zryw Traore lub innej reprezentantki Senegalu okazywał się szalenie groźny, niebezpieczny dla końcowego sukcesu. Chinki wytrzymały jednak napór, wyszły z tej batalii obronną ręką, dziewięć sekund przed końcem po dwóch celnych osobistych Miao mogły się cieszyć ze zwycięstwa, bo prowadziły już pięcioma oczkami. Afrykankom wystarczyło tylko czasu na zmniejszenie rozmiarów porażki do dwóch punktów, za trzy celnie rzuciła bowiem Awa Gueye.
Wspomniana wielokrotnie Miao odegrała kluczową rolę w tym spotkaniu, poprowadziła swój dotąd nieokrzesany team do pierwszego triumfu na mistrzostwach świata w Czechach. Miao zdobyła aż 22 punkty, zebrała 5 piłek i miała 3 asysty. Warto dodać, że rzucała na wyśmienitej skuteczności - trafiła wszystkie osiem rzutów za dwa. W ekipie z Afryki pierwsze skrzypce odgrywała Traore, która zanotowała 17 punktów i 4 zbiórki. Wspierała ją Gueye, autorka 16 oczek i również 4 zbiórek.
71:69
(19:8, 12:22, 20:18, 20:21)
Chiny: Lijie Miao 22, Nan Chen 14, Dan Liu 13, Zengyu Ma 11, Hanlan Zhang 4, Xiaoli Chen 3, Fan Zhang 2, Xin Guan 2.
Senegal: Aya Traore 17, Awa Gueye 16, Astou Traore 14, Marie Sy 10, Fatou Dieng 6, Aminata Diop 4, Salimata Diatta 2, Diodio Diouf 0, Oumoul Sarr 0, Bineta Diouf 0.
W drugim meczu drużyn co najmniej upokorzonych, próbujących jeszcze bronić swojego honoru, ku zdumieniu wszystkich emocji było co niemiara. Batalia egzotycznych narodowości początkowo toczyła się pod dyktando Argentynek. Bynajmniej nie dlatego, że tworzyły monolit niezachwiany, ale po prostu miały dwie kapitalnie dysponowane zawodniczki. Mowa o Carolinie Sanchez i Marianie Cava, które już po pierwszej kwarcie miały na swoim koncie dwucyfrową liczbę punktów. Koszykarki z Afryki trzymały się jednak blisko Albicelestes, nie pozwoliły im na rozwinięcie skrzydeł w całej okazałości.
Argentynki nie dawały jednak za wygraną, nie odpuszczały, spróbowały jeszcze kilkakrotnie rozbić Malijki, zadać cios decydujący jeszcze przed przerwą. Do tej akcji włączyły się inne zawodniczki, dysponujące mniejszymi możliwościami, ale próbujące okazać się choć trochę przydatne. I przez kilka minut zdawało to egzamin, bo w pewnym momencie team z Ameryki Południowej wygrywał ośmioma punktami. Djénébou Sissoko i Djene Diawara wybiły jednak te marzenia przeciwniczkom. Dość powiedzieć, że wraz z partnerkami z ekipy zatrzymały Argentynki, to w dodatku same nabrały rozpędu, ekspresowo zniwelowały niemal cały deficyt. Ostatecznie słowo należało jednak do podopiecznych Eduardo Pinty, które w ostatniej sekundzie zdołały jednak wyrwać się spod afrykańskiego jarzma.
Po przerwie wciąż zabawa w kotka i myszkę. Ta druga rola przypadła Argentynkom, które choć wkładały wiele sił, próbowały różnych sposobów, to jednak nie znalazły wytrychu, by wreszcie uwolnić się od oponentek, uzyskać bezpieczną przewagę i kontrolować przebieg. Trzecia kwarta była niemalże kopią drugiej partii. Tym razem również lepiej z bloków startowych wyszły Albicelestes, niektórym się zdawać mogło, że to jest w końcu moment na zadanie potężnego uderzenia, ale nikt się takiego nie doczekał. Zamiast tego Diawara znów dała swoim koleżankom sygnał do przebudzenia, wymusiła u nich podryg, dzięki któremu Malijki dopisały do swojego dorobku kilka punktów, zmniejszyły też przewagę rywalek. Wielokrotnie Afrykanki zbliżały się na odległość jednego oczka, ale jakoś nie mogły się przełamać i wyjść samemu na prowadzenie.
Dopiero w ostatniej partii, za sprawą wspomnianej wcześniej Diawary, podopieczne Hervé Coudray przeskoczyły w zdobyczy punktowej Argentynki, nieco ponad pięć minut przed końcem wygrywały 63:56 i zanosiło się na sporą niespodziankę. Sanchez i spółka ani śniły o porażce, za wszelką cenę chciały pokazać, że w Czechach nie są jednym z najgorszych zespołów. Toteż szybko znalazły w sobie motywację i energię do działania, natychmiastowego rzecz jasna, bo tutaj nie było już mowy o stopniowym niwelowaniu strat. Malijki tymczasem niemiłosiernie pudłowały, piłka była nieposłuszna, nic nie dawały nawet zbiórki w ofensywie, nie udało im się przez cztery minuty poprawić swojego dorobku. Kiedy się przebudziły był już remis, utrzymał się już do końca spotkania.
Doszło więc do dogrywki, która pokazała, kto umiejętniej szafował siłami, kto zostawił w sobie resztki sił, bo przecież w kościach zawodniczki miały trzy mecze grupowe. W doliczonym czasie gry bezapelacyjnie lepiej prezentowały się Albicelestes, szalenie skuteczne i nieźle grające w obronie. Koszykarkom z Czarnego Lądu nie udało się wyjść z kryzysu, które dopadł je pod koniec czwartej odsłony, zmuszone zapłaciły frycowe.
69:74
(22:28, 17:14, 15:14, 11:9, d. 4:9)
Mali: Djene Diawara 18, Nassira Traore 11, Hamchetou Maiga Ba 10, Diana Leo Gandega 9, Djenebou Sissoko 7, Naignouma Coulibaly 6, Fatoumata Bagayoko 3, Meiya Tirera 3, Astan Dabo 2, Aissata Boubacar Maiga 0.
Argentyna: Carolina Sanchez 21, Marina Cava 13, Paula Reggardio 9, Marcela Paoletta 6, Agostina Burani 5, Sandra Pavon 3, Debora Gonzalez 0, Alejandra Chesta 0, Melisa Cejas 0.