To nie poziom NBA - wywiad z Primożem Breżecem, środkowym Krasnye Krylia Samara

Anwil Włocławek nie mógł pokonać rosyjskiego zespołu Krasnye Krylia Samara, wszak trener Stanislav Eremin miał do dyspozycji koszykarza, który zdominował całe spotkanie. Słoweński center Primoż Breżeć, mający za sobą kilka sezonów w NBA, rzucił Anwilowi aż 25 punktów, nie myląc się przy żadnej próbie z gry, a do tego dołożył 12 zbiórek i ostatecznie zakończył mecz z dorobkiem 40 oczek evaluation! Po udanym spotkaniu zgodził się na wywiad dla portalu SportoweFakty.pl.

Michał Fałkowski: Byliście faworytem meczu z Anwilem Włocławek i po czterdziestu minutach potwierdziliście tą tezę.

Primoż Breżec: Ogółem mogę powiedzieć, że to było bardzo dobre spotkanie w naszym wykonaniu, ale popełniliśmy kilka istotnych błędów. Przede wszystkim daliśmy sobie wyrwać kilkupunktowe prowadzenie, które wypracowaliśmy w pierwszej kwarcie. Anwil doszedł nas w drugiej odsłonie i krok po kroku zmniejszał naszą przewagę, aż wreszcie wyrwał nam ją i do przerwy wygrywał jednym punktem.

Dziewięć punktów zdobytych przez wasz zespół w drugiej kwarcie to jakiś koszmar...

- Oj tak. Nie byliśmy skoncentrowani i zaczęliśmy grać bardzo indywidualnie. Kto brał piłkę w ataku, ten po prostu oddawał rzut. Kompletnie nie troszczyliśmy się o to, czy nasze akcje mają jakiś sens i zaczęliśmy grać koszykówkę rodem z lig amatorskich. Anwil natomiast wywierał na nas presję i sprawiał, że popełnialiśmy proste błędy.

Jakie błędy?

- Bardzo utrudniali nam ruch na parkiecie, dobrze poruszali się przy naszych zasłonach i odcinali nas od piłki. My z kolei nie przesuwaliśmy się po parkiecie, nie graliśmy bez piłki i nie podawaliśmy jej sobie w taki sposób, by to rywal musiał się męczyć. W drugiej kwarcie skumulowała się ich dobra defensywa z naszym brakiem pomysłu na grę.

Za to druga połowa została rozegrana koncertowo. Skąd ta zmiana?

- Nie powiem, że nie byliśmy wkurzeni w przerwie, bo byliśmy. Głównie ze względu na to, że już w pierwszej kwarcie wypracowaliśmy sobie kilka punktów przewagi, by potem oddać kontrolę nad wydarzeniami na parkiecie rywalowi. Powiedzieliśmy sobie, że jak tylko wyjdziemy znowu na parkiet, szybko musimy ruszyć do ataku i rzeczywiście w drugiej połowie zagraliśmy koncertowo. My mamy zespół, w którym jest wielu bardzo dobrych strzelców i ten fakt wykorzystaliśmy w stu procentach. Zdobyliśmy przecież 61 punktów. Trochę może ryzykowaliśmy, ale generalnie podejmowaliśmy próby, zwłaszcza dystansowe, po przygotowanych akcjach. W samej tylko trzeciej kwarcie trafiliśmy chyba cztery albo pięć rzutów z dystansu. Wszystkie z rogów boiska, po dobrze rozegranych akcjach.

Skąd u was takie wahania formy w trakcie jednego meczu?

- Sprawa jest prosta - jeśli gramy dobrze w obronie, nie zapominamy, że to od niej zaczynają się wszystkie akcje, to wtedy jesteśmy groźni dla każdego.

25 punktów i 12 zbiórek to double-double na poziomie NBA. Wiesz, że skończyłeś mecz z niesamowitym wskaźnikiem evaluation - 40?

- Nie dbam o to. Kompletnie mnie to nie interesuje. Dopóki wygrywamy, dopóty jestem zadowolony ze swoich występów. Eval 40? Dobrze, ale czy mój eval wygrał mecz? Nie sądzę.

Przed tym sezonem zdecydowałeś się wrócić do Europy. Jak oceniasz poziom rozgrywek Pucharu Europy?

- Grupa jest bardzo ciężka. Przed rozpoczęciem rozgrywek wiedziałem, że faworytem grupy jest Alba Berlin, bo to bardzo kompletna drużyna, która nie ma słabych punktów. Jej gra skupiona jest przede wszystkim wokół defensywy. Wiedziałem także, że któraś z dwóch pozostałych ekip, Pepsi Caserta albo właśnie Anwil Włocławek sprawi niespodzianki i będzie walczyć o awans do samego końca. Anwilowi się nie udało, ale tutaj nie ma łatwych meczów. Ekipa z Polski przegrała cztery spotkania, ale w każdy walczyła niemalże do samego końca. Nie można powiedzieć, by jakoś bardzo mocno odstawała od reszty.

Po czterech meczach legitymujecie się bilansem dwóch zwycięstw i dwóch porażek. Mogło być lepiej, ale i tak jesteście na fali wznoszącej. Co musicie zrobić, by awansować dalej?

- Sprawa jest prosta. Żeby awansować, musimy pokonać drużynę z Caserty w Casercie i to różnicą przynajmniej ośmiu punktów. No chyba, że Anwil pokona ich u siebie, a my wygramy jeszcze dwukrotnie. Wtedy sprawa małych punktów nie będzie miała żadnego znaczenia. Tak czy siak, nie możemy oglądać się na rywali, tylko wygrać te dwa mecze, które nam zostały. Myślę, że możemy to zrobić, ale tylko wtedy gdy ockniemy się i zaczniemy grać lepiej w defensywie. Gdyby Anwil bronił trochę lepiej i nie pozwolił nam rzucić aż 98 punktów we własnej hali, gdyby nie pozwolił nam na pięć-sześć rzutów za trzy z otwartych pozycji, wówczas mielibyśmy wielkie problemy z wygraniem tego meczu. Zwyciężyliśmy, ale strata 83 punktów jest niedopuszczalna.

Masz za sobą kilka lat solidnej gry w NBA. Nie żałujesz, że już nie ma cię w tamtej lidze, wśród najlepszych zawodników naszej planety?

- Wybrałem grę w Europie świadomie i z powodów czysto sportowych. Ostatnio w NBA przede wszystkim siedziałem na ławce rezerwowych. Dobra passa skończyła się dla mnie wraz z odejściem z Charlotte. Tutaj z kolei w każdym meczu dostaję wiele minut, decyduję o losach mojej drużyny i czuję się graczem potrzebnym. A ponadto rywalizuję na dobrym poziomie. Oczywiście nie jest to poziom NBA, ale generalnie nie można odpuszczać żadnego meczu w lidze. Obecnie jesteśmy na fatalnym ósmym miejscu, ale do drugiego zespołu brakuje nam tylko dwóch zwycięstw. Różnice nie są wielkie. Ostatnio na przykład graliśmy z Khimki Moskwa, które lideruje w tabeli i przegraliśmy tylko ośmioma punktami, bo popełniliśmy kilka błędów w końcówce. Dobrze czuję się w Rosji.

Mówi się, że Rosja nie płaci mniejszych pieniędzy niż kluby NBA, oczywiście pomijając największe gwiazdy...

- To jest fakt, a do tego wszyscy wiedzą, że w Stanach Zjednoczonych znaczną część kwoty zabierają ci podatki, składki i inne takie rzeczy. W Rosji się o to nie martwię.

Mówisz, że liga rosyjska to nie poziom NBA. A czy w ogóle jest sens porównywać NBA z jakąkolwiek ligą w Europie?

- Nie można porównać NBA z grą w Europie. Kto powie, że Euroliga jest bardzo blisko osiągnięcia poziomu NBA, jest jakimś bajkopisarzem. Owszem, Euroliga z roku na rok pnie się w górę i jej wartość wzrasta, ale do NBA brakuje jej jeszcze lat świetlnych. Może nie sportowo, ale na pewno organizacyjnie. W Stanach Zjednoczonych doskonale wiedzą co robić, by przyciągnąć na trybuny nawet 20 tysięcy fanów i żeby chociaż połowa z nich zakupiła jakieś pamiątki klubu, a druga połowa hot dogi. A dodatkowo każdy klub stara się sprawić, by to właśnie koszykówka była tym lokalnym sportem, z którym utożsamia się każdy John Smith. NBA to biznes, w którym każdy trybik ma swoją rolę i jest odpowiedzialny za coś szalenie ważnego, bo jest jednym z elementów składowych całości. Tam w każdym klubie są ludzie od wszystkiego i oni naprawdę stanowią jedną wielką rodzinę pod szyldem Chicago Bulls, Boston Celtics czy Los Angeles Lakers.

Źródło artykułu: