Dla wielu polskich kibiców, którzy podziwiali go niemal od początku transmisji NBA w naszym kraju było to przygnębiające i może nawet nieco szokujące wydarzenie. W końcu Shaquille O’Neal był właściwie od zawsze – początki jego kariery można było podziwiać jeszcze w Telewizji Polskiej, gdy mecze komentowali Włodzimierz Szaranowicz i Ryszard Łabędź . To już jednak historia. Żenującym żartem prowadzącego można by nawet powiedzieć, że O’Neal, znany przecież m.in. jako "Big Daddy", zostawił swoich fanów w Polsce i nie tylko właśnie w Dniu Dziecka.
Shaq był jednym z tych zawodników, na temat którego właściwie każdy miał swoją opinię. Można było go lubić albo nie. Nie było raczej możliwości, aby być wobec niego obojętnym. Jego antyfani swoją niechęć argumentowali na różne sposoby. Od wyśmiewania nieudolności na linii rzutów wolnych po monotonny styl gry czy pospolite lenistwo. Lenistwo? Cóż, Shaq na pewno nie miał wzorowej etyki pracy, ale śmiem jednak twierdzić, że ten zarzut jest w jakimś stopniu wyolbrzymiony. Dlaczego? Wystarczy choćby spojrzeć na wielu innych graczy o podobnej posturze, którzy nigdy nie zbliżyli się nawet do podobnych sukcesów. Eddy Curry byłby tu chyba najlepszym przykładem. Wzrost i masa to nie wszystko. Nie osiągniesz wyśmienitej pracy nóg, leżącej przez całe wakacje do góry brzuchem w swoim basenie. To samo tyczy się potwornej w przypadku Shaqa siły fizycznej. Widzieliście kiedyś Curry’ego pakującego piłkę nad trzema przeciwnikami? Oczywiście, można dzisiaj gdybać co było, gdyby O’Neal faktycznie poświęcał treningom jeszcze więcej czasu. Ale skoro osiągnął aż tyle będąc rzekomo "śmierdzącym leniem", to ile mógłby osiągnąć z etyką pracy np. Karla Malone’a? Aż strach pomyśleć. Ile więcej punktów zdobyłby w karierze, gdyby trafiał regularnie osobiste na poziomie powiedzmy 70%? Zachęcam do obliczeń. Są jeszcze oczywiście kwestie jego trudnego charakteru. Od razu nasuwają się tu na myśl słynne animozje Shaqa przede wszystkim z Kobe’m Bryantem. Jednak jak w każdym konflikcie prawda leży zapewne gdzieś po środku. Trudno więc jednoznacznie to ocenić, aczkolwiek na pewno w tym akurat konkretnym zarzucie jest coś na rzeczy.
Wielu twierdzi, że Shaq rozmienił się ostatnio na drobne i tak naprawdę powinien zakończyć karierę już kilka lat temu, oszczędzając kibicom corocznych przeprowadzek w pogoni za tytułem. Owszem, jest w tym pewnie sporo racji. Podobno należy wiedzieć kiedy ze sceny zejść. Ale z drugiej strony czy nie było ciekawie oglądać Shaqa tak długo w akcji? Dzięki temu dostarczył nam przecież sporo dodatkowych emocji – przypomnę chociażby All-Star Weekend z Phoenix z 2009 r. albo mecz z Toronto Raptors z tego samego sezonu, w którym dziadek O’Neal rzucił 45 punktów, dosłownie niszcząc pod koszami sporo młodszego Chrisa Bosha czy Andrea Bargnaniego. Poza tym nie tylko Shaq nie chciał kończyć kariery zbyt szybko. Pamiętamy przecież wcale nie tak dawne przypadki Hakeema Olajuwona, Patricka Ewinga, Karla Malone’a czy nawet... Michaela Jordana. Mimo wielu sukcesów wciąż byli głodni gry. Nikt mi nie wmówi mi, że żaden z tej czwórki – a szczególnie ten ostatni – nie liczył się z konsekwencjami swojej decyzji o przedłużeniu kariery. Robili to dla pieniędzy? Nie, raczej próbowali jeszcze coś udowodnić. A Shaq nie przychodził przecież do nowych zespołów, żeby pełnić w nich rolę ostatniego rezerwowego. Nie było to więc żadne pójście na łatwiznę. W każdym z nich miał być tym "brakującym elementem". Nie udało się, trudno, ale jednak próbował. Nawet w przypadku niepowodzeń, po latach i tak wszyscy będą pamiętać takich graczy przez wzgląd na ich największe sukcesy. Myślisz – Olajuwon i widzisz jego dream shake w barwach Houston Rockets. Ewing? Od razu masz go przed oczami w stroju New York Knicks. Jordan? Czy naprawdę ktoś skojarzyłby to nazwisko w pierwszej kolejności z Wizards? Przypuszczam, że za jakiś czas z Shaqiem będzie podobnie, a jego koszulki z czasów w Suns, Cavs czy Celtics będą miały po prostu niezłą wartość kolekcjonerską.
A skoro już o najlepszych latach w karierze mowa, to śmiało można powiedzieć, że wszyscy byliśmy świadkami ery prawdopodobnie najbardziej dominującego fizycznie koszykarza w historii. Takiego połączenia siły, skoczności i szybkości (tak, skoczności i szybkości) w tak wielkim ciele możemy już nigdy więcej nie doświadczyć. Charles Barkley nazwał go ostatnio największym wybrykiem natury pod tym względem w historii NBA. I rzecz jasna miał to być komplement.
Zostawmy Wilta Chamberlaina, bo to były zupełnie inne czasy, choć oczywiście porównywanie Shaqa z nim jest nieuniknione. To co O’Neal robił na parkietach NBA na początku XXI wieku to była po prostu dominacja przed duże D. Szczególnie dotkliwie odczuli to fani Indiany Pacers, Philadelphii 76ers czy New Jersey Nets. Był absolutnie nie do zatrzymania w grze 1 na 1, a nawet dwóch obrońców często nie dawało mu rady. Zresztą defensywa przeciwko niemu wymagała z reguły sporej odwagi cywilnej. Jego statystyki z finałów z lat 2000-2002 do dziś budzą ogromny podziw, ale żeby się przekonać jak to w wyglądało w praktyce, trzeba po prostu odświeżyć sobie tamte mecze. Zresztą na dominację Shaqa w NBA zanosiło się już od jego sezonu debiutanckiego. Widzieliśmy wszyscy jak kapitulowały przed nim nawet konstrukcje koszy. Rok później w New Jersey wszyscy zobaczyli w nim nowego Chamberlaina, po tym jak zdobył 24 punkty, zebrał 28 zbiórek i zanotował aż 15 bloków. Wreszcie przyszła pora na pierwszy finał NBA z jego udziałem, w którym nie dał rady Olajuwonowi. Wielu twierdzi, że to jedyny raz w karierze Shaqa kiedy to on został zdominowany. Czy aby na pewno? Tu również należy się uzupełnienie. Hakeem Olajuwon był wówczas bez wątpienia najlepszym centrem w lidze, a może nawet w ogóle najlepszym koszykarzem. Na jego dream shakes nie było obrony. I jeśli Shaq był zdominowany, to co dopiero można powiedzieć o Davidzie Robinsonie – ówczesnym MVP sezonu, którego Spurs polegli wówczas z Rockets w finale konferencji? Albo o Ewingu, który walczył o tytuł rok wcześniej? Statystyki nie kłamią. Shaq i tak wypadł chyba najlepiej z nich w grze przeciwko Olajuwonowi, a był przecież zdecydowanie najmłodszy i nie umiał nawet połowy tego co w późniejszych latach w Lakers.
Zejdźmy jednak na chwilę z parkietu. Shaq to przede wszystkim nieprawdopodobny showman. Jego pozaboiskowe wyczyny można by również wymieniać bez końca. Uwielbiany przez media za swoje zaskakujące i jedyne w swoim rodzaju wypowiedzi. Słynął tez z nadawania pseudonimów – nie tylko sobie, ale także innym graczom czy wręcz całym zespołom. Wystarczy wymienić choćby słynne Sacramento Queens cz Portland Jail Blazers. To on jako pierwszy nazwał też Paula Pierce’a ”Prawdą” i określił Chrisa Bosha mianem "Ru Paula wśród wszystkich graczy podkoszowych NBA". Wzbudzał ogromne zainteresowanie, gdziekolwiek się nie pojawiał. Pamiętam jak kiedyś miałem okazję gościć przez kilka dni w Phoenix. Przyleciałem tam dokładnie w noc Halloween 2008 roku. Nie wiem co dokładnie działo się wówczas w downtown tego miasta, ale musiało to być coś wielkiego skoro ochroniarze na lotnisku nie mówili o niczym innym. Wiem tylko, że była impreza zorganizowana przez Shaqa i Amare Stoudemire’a. Znając życie, pewnie należała do tych z kategorii ”niezapomnianych”… Ja jednak zapamiętam ten wyjazd oczywiście z tego względu, że jedyny raz miałem wówczas szansę zobaczyć Shaquille’a O’Neala na żywo w akcji w spotkaniu z Portland Trail Blazers. Niby nic wielkiego, z pozoru zwykłe 16 punktów i 8 zbiórek. Mogę jednak szczerze przyznać, że i tak byłem pod ogromnym wrażeniem jego gry. Innymi słowy, zdecydowanie warto było wydać te 50 dolarów na bilet.
A gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla Shaqa w historii? Jeśli ktoś lubi tworzenie wszelakich rankingów, z pewnością będzie go umieszczał w ścisłej czołówce. Czy jest w Top 5 najlepszych środkowych w historii, jeśli chodzi o dokonania? Myślę, że tak. Ale gdyby istniała możliwość utworzenia prawdziwej drużyny marzeń, to czy na pozycji centra to właśnie Shaq w swojej wersji 2000 nie byłby najlepszym wyborem? Owszem, było kilku wszechstronniejszych i bardziej finezyjnych środkowych o większych osiągnięciach, ale żaden z nich nie byłby chyba i tak w stanie powstrzymać go w indywidualnej obronie. Za duży i za silny… Takie oto moje skromne zdanie.
Na szczęście zanosi się na to, że my, kibice NBA, nie rozstajemy się z Shaqiem bezpowrotnie. Chyba tylko kwestią czasu jest, aż pojawi się w studiu TNT, choćby w miejsce Kevina McHale’a. Zespół komentatorski złożony z Shaqa, Barkleya, Kenny’ego Smitha czy Chrisa Webbera niewątpliwie nie raz dostarczyłby więcej emocji niż transmitowany mecz. Nawiązując do klasyka: - Can you dig it?!
Na koniec, Shaq, jeszcze raz dzięki za wszystko: