Rzucony na głęboką wodę - wywiad z Lawrence'm Kinnardem, nowym skrzydłowym Anwilu Włocławek

Pojawił się we Włocławku by pomóc drużynie wejść na właściwie tory. Pojawił się także po to, by poszerzyć możliwości w ataku, a także dać wsparcie w obronie. Lawrence Kinnard zawitał na Kujawy kilka dni temu, a w sobotę oficjalnie zadebiutował w barwach Anwilu w spotkaniu z ŁKS Łódź. Zdobył 10 punktów i przez trenera Emira Mutapcicia został oceniony bardzo dobrze. Po ostatniej syrenie natomiast udzielił wywiadu portalowi SportoweFakty.pl.

Michał Fałkowski
Michał Fałkowski

Michał Fałkowski: W Polsce mówi się: "pierwsze koty za płoty". Znałeś to powiedzenie?

Lawrence Kinnard: Mógłbyś powtórzyć? Pierwszy kot, jak dalej? Płot? Nie, nigdy go nie słyszałem, ale domyślam się, że chodzi o coś zrobionego po raz pierwszy?

Dokładnie tak. W tym przypadku - twój debiut w Anwilu Włocławek...

- Tak, rzeczywiście to był debiut, ale taki trochę inny. Znam przecież Anwil nie od dziś, grałem tutaj wiele razy. Teraz tylko zmieniłem szatnię z tej gości na tą gospodarzy (śmiech).

Mecz z ŁKS Łódź to twój pierwszy profesjonalny pojedynek z tym sezonie. Jak się czujesz?

- Jest w porządku. Czuję się naprawdę dobrze we Włocławku, choć jestem tutaj krótko. Myślę, że drużyna jest naprawdę silna, mamy trenera, który ma wiedzę i jest dobrym fachowcem, teraz tylko trzeba odpowiednio poustawiać różne elementy na swoje miejsce i czekać na efekt.

Z tym może być spory problem. Od jakiegoś czasu zespół trapią same zawirowania: zmiany zawodników, kontuzje większe i mniejsze. To nie wpływa dobrze na stabilizację formy...

- No tak, ja się pojawiłem, pojawił się nowy rozgrywający, który jeszcze z nami nie zagrał w oficjalnym meczu (Taron Downey - przyp. M.F.), wiem, że kilku chłopaków leczy kontuzje (Dardan Berisha i Seid Hajrić), których nabawili się już jakiś czas temu. Cóż, nie jest łatwo. Odkąd pojawiłem się na treningach, staraliśmy się właściwie przygotowywać tylko do spotkania z ŁKS i nie stawialiśmy sobie jakiś dalszych celów. Trenowaliśmy tylko w kilka osób, bo w pełnej dyspozycji nie był także Corsley Edwards czy John Allen. Dopiero teraz skoncentrujemy się na kolejnych meczach i postaramy się poukładać te puzzle na swoje miejsce.

W twoim debiucie rywale nie zawiesili wam poprzeczki jakoś specjalnie wysoko?

- ŁKS to solidny zespół. Nie mają wielkich gwiazd, ale nadrabiają walecznością i nie można ich lekceważyć. Dzisiaj do zwycięstwa poprowadził nas Krzysiek Szubarga, który zdobył sporo punktów i pociągnął naszą grę w ważnych momentach. Oczywiście, spotkanie rzeczywiście nie było jakoś specjalnie wymagające, bo szybko wyrobiliśmy sobie kilkanaście punktów przewagi, ale to przecież nie był trening, tylko mecz. Trzeba było grać do samego końca.

Także ty rozegrałeś dobre zawody. 10 oczek, kilka zbiórek, aktywna postawa przez cały czas spędzony na parkiecie. To chyba było solidne wejście do zespołu?

- Starałem się tak mocno, jak tylko mogłem. Przed meczem trener powiedział mi: "Lawrence, po prostu graj swoją koszykówkę", bo wiadomo było, że w ciągu tych kilku treningów nie mogłem zapamiętać wszystkich zagrywek. Dlatego pewne rzeczy wykonywałem intuicyjnie i myślę, że nie było źle. Dałem z siebie sporo, zasuwałem i w obronie, i w ataku, trafiłem parę rzutów, powalczyłem na tablicach. Gdyby to był mój kolejny mecz w Anwilu, nie byłbym zadowolony, ale że to debiut, to było ok.

Podczas meczu pomyślałem sobie, że jak na te kilka treningów, które odbyłeś z zespołem, grasz bardzo pewnie. Nie miałeś większych problemów z ustawianiem się na parkiecie czy zrozumieniem strategii zespołu...

- To wszystko zasługa trenera, który był koło mnie przez te kilka dni naprawdę non stop. Ciągle podchodził, pytał czy wszystko w porządku, dawał wskazówki i uczył, uczył i jeszcze raz uczył. To naprawdę było bardzo pomocne. Wiesz, bycie koszykarzem to taka profesja, że raz jesteś tu, innym razem tam, raz grasz u jednego trenera, innym razem u drugiego i jedno, co jest bardzo ważne, to umiejętność szybkiego adaptowania się i uczenia nowych rzeczy. Ja wiedziałem, że nie mam dużo czasu do meczu z ŁKS, więc chciałem przyswoić sobie jak najwięcej. Wziąłem do siebie do domu kilka płyt z meczami Anwilu i sam na własną rękę zanalizowałem je sobie, żeby nadrobić zaległości. A na treningach ciągle o coś pytałem np. czy w danej sytuacji mam podwajać czy nie, czy w innej mam przejąć rywala, czy nie i tak dalej...

Czyli innymi słowy nie było trudno zaadaptować się w nowym otoczeniu?

- Nie powiedziałbym, że nie było trudno, ale... to było coś w rodzaju misji do spełnienia. Wiedziałem jaki mam czas na jej wykonanie, wiedziałem ile jest do zrobienia i powiedziałem sobie, że tyle ile z tego wyciągnę jeszcze przed meczem, o tyle mniej będę musiał uczyć się później.

Na pierwszym treningu pojawiłeś się w środę rano, po tym jak we wtorek dotarłeś do Włocławka. Jak powitała cię drużyna?

- Z otwartymi ramionami i to było bardzo miłe. Na samym początku trener oficjalnie mnie przedstawił, powiedział kim jestem i po co tu jestem, a potem zacząłem witać się z chłopakami. Jako pierwsi podeszli do mnie moi byli rywale z poprzednich sezonów, czyli Szubarga i Majewski, a po nich poznałem resztę ekipy włącznie z moimi rodakami. Wszyscy wiedzieli, że potrzebuję pomocy, że nie jest mi łatwo i starali się, bym czuł się jak najbardziej komfortowo. A potem zabraliśmy się do ciężkiej pracy i już normalnie uczestniczyłem w treningu. Nie było czegoś takiego, że to może postój sobie z boku i zobacz jak to wygląda. Od razu zostałem rzucony na głęboką wodę i uczyłem się na własnych błędach. Tak jest najlepiej.

Zmieniając nieco temat. Jak to się stało, że koszykarz bądź co bądź ograny w Polsce, podpisał kontrakt dopiero w połowie sezonu...

- Nie mam pojęcia. Siedziałem w domu i czekałem na rozwój wydarzeń, a w międzyczasie grałem trochę w jakichś półamatorskich ligach w Stanach Zjednoczonych, żeby nie wypaść z formy. Szczerze mówiąc, myślałem, że to wszystko potoczy się inaczej, ale jakoś tak wyszło, że nie otrzymałem propozycji, która satysfakcjonowałaby mnie w stu procentach. Dopiero ta z Włocławka była bardzo konkretna i po prostu wykorzystałem szansę, która się pojawiła. Pamiętałem Anwil z poprzednich sezonów, pamiętałem, jak ciężko grało się przeciwko temu zespołowi. Pamiętałem także kilku graczy, trenera i wiedziałem, że ta decyzja nie może być zła.

Których zawodników pamiętałeś z poprzednich dwóch sezonów?

- Przede wszystkim pamiętałem Łukasza Majewskiego, przeciwko któremu często grałem. To twardy obrońca i dobrze, że teraz jestem jego kolegą z zespołu. Pamiętałem oczywiście Krzyśka Szubargę i... nie wiem czy dobrze wymówię jego imię, Seid? Tak? No właśnie, pamiętałem więc także Seida Hajricia i to chyba by było wszystko... A nie, jeszcze Dardan Berisha. Dodatkowo, miałem w pamięci osobę trenera i przed ostatecznym podpisaniem umowy z Anwilem, skontaktowałem się z kilkoma Amerykanami, którzy grali tutaj przed rokiem i zapytałem o warunki pracy. Wszyscy powiedzieli mi, że trenowali ciężko, a trener to facet z ogromną wiedzą. Tyle wystarczyło by podpisać umowę.

Szykujesz się na mecz z Treflem Sopot za dwa tygodnie? Wiem, że chciałeś pozostać w tym zespole na kolejny sezon, ale ostatecznie nie przedłużyliście umowy.

- Wbrew temu, co już zdążyłem usłyszeć tutaj we Włocławku, że na pewno nastawiam się na ten mecz jakoś specjalnie, powiem otwarcie - nie nastawiam się. Naprawdę nie robi mi różnicy czy gram przeciwko Treflowi, Anwilowi czy innemu zespołowi, chociażby z innej klasy rozgrywkowej. OK, będę bardzo podekscytowany meczem w Ergo Arenie, tym, że zobaczę starych znajomych, fanów, którzy wspierali mnie przez dwa lata, ale nic ponadto. Wyjdę na parkiet i będę grał swoją koszykówkę, tym razem po drugiej stronie barykady. Teraz Anwil jest moim domem.

Co możesz dać temu zespołowi?

- Myślę, że to samo, co dawałem drużynie z Sopotu przez ostatnie dwa lata, czyli pewną kreatywność w ataku, twardą grę w obronie, grę na obu skrzydłach, zbiórki, bloki... Pamiętam, jak rok temu grałem przeciwko Nikoli Jovanoviciowi, który był nastawiony tylko na punkty i zapominał o innych elementach. Ja jestem tu po to, by dać z siebie wszystko nie tylko po stronie ataku, ale i obrony.

Pamiętasz spotkanie ze stycznia 2010 roku, w którym rzuciłeś Anwilowi aż 31 punktów?

- Oj, pamiętam je bardzo dobrze, bo to było jedno z najlepszych spotkań jakie rozegrałem w ogóle w mojej karierze. Uważam, że tamten mecz oznaczył mnie w pewien sposób, namaścił na profesjonalnego koszykarza. W tamtym momencie cała koszykarska Polska dowiedziała się kto to jest ten Lawrence Kinnard i przestałem być tylko jednym z wielu obcokrajowców zmieniających się w lidze co rok. Stało się w pewnym sensie jasne, że nie jestem jakimś zwykłym gościem, ale naprawdę potrafię grać w koszykówkę, bo przecież Anwil był wówczas w bardzo dobrej formie. Zresztą chyba przegraliśmy tamto spotkanie (73:80 - przyp. M.F.), ale to żaden wstyd.

Kończąc naszą rozmowę - z Treflem dwa razy zająłeś miejsce najgorsze z możliwych, czyli czwarte. W końcu czas na medal?

- Bardzo bym chciał i po to tu jestem, żeby to osiągnąć. Jedną z przyczyn dlaczego nie podpisałem wcześniej żadnego kontraktu było to, że nie miałem za wiele propozycji z drużyn, które biją się o najwyższe cele. Kiedy więc zadzwonił mój agent i powiedział, że Anwil chce mnie i jeszcze jednego koszykarza bo mają problemy, ale nadal mierzą wysoko, uśmiechnąłem się tylko i wkrótce podpisałem kontrakt. Ambicje drużyny były i są zbieżne z moimi i o to w tym wszystkim chodzi.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×