W przeszłości zdarzały się już przenosiny z NBA do Europy, lecz zawsze byli to albo wyjątkowo słabi zawodnicy, albo ci którzy grę na Starym Kontynencie traktowali jako sportową emeryturę. Tegoroczne lato obfitowało jednak w kilka transferów o wiele wyższej randze. Najwięcej szumu zrobiło się wokół czołowego zmiennika Atlanty Hawks Josha Childressa. Charakterystyczny skrzydłowy z bujnym afro przeniósł się do greckiego Olympiakosu Pireus, gdzie w ciągu 3 sezonów zarobi 20 milionów dolarów. Za nim poszli inni: Juan Carlos Navarro, Tiago Splitter, Bostjan Nachbar, Pops Mensah-Bonsu, Loren Woods, Primoz Brezec czy Carlos Delfino. Wszyscy oni to zawodnicy drugiego formatu, którzy, w większości, w swoich drużynach pełnili rolę rezerwowych.
Childress był zdecydowanie najlepszym zawodnikiem z tego całkiem pokaźnego grona, choć nie tylko to wyróżniało go spośród reszty. Był solidnym ligowym graczem, zaliczanym do czołówki najlepszych rezerwowych. Od czasu do czasu błysnął jakimś efektownym wsadem czy szalonym podaniem. Stale się rozwijał a młody i głodny sukcesów zespół Hawks wydawał się idealnym miejscem na kontynuowanie kariery. Dlaczego więc zdecydował się opuszczać NBA?
Problem wydaje się być złożony. Po pierwsze trzeba wyraźnie podkreślić, że wina za utratę Childressa spada na włodarzy Hawks. Ci rok temu nie zaproponowali mu przedłużenia umowy a w obecnym sezonie zaprezentowali wyjątkową bierność. Zapewne założyli, że zawodnik zgodzi się na gorsze warunki po roku czy dwóch będzie można go sprzedać i zyskać nieco pieniędzy. Tymczasem Childress mógł spokojnie usiąść sobie w fotelu z kalkulatorem w ręku i policzyć, gdzie bardziej opłaca mu się biegać za piłką. I wyszło jasno na białym, że w Grecji.
Kontrakt Atlanty gwarantował zawodnikowi 36 milionów dolarów za 5 lat gry, podczas gdy team z Pireusu oferował 20 milionów za 3 sezony. Niby więcej dają Jastrzębie ale po odliczeniu horrendalnych podatków (uiszcza sam zawodnik) z 7,2 robi się "zaledwie" około 4,5 miliona, przy 6 mln Olympiakosu. I mimo, że Childress był zastrzeżonym wolnym agentem, to Hawks nie mogli wyrównać oferty greckiego zespołu... Ot, taki kolejny ciekawy paragraf w przepisach NBA.
A nawet gdyby mogli, to by pewnie i tak nie wyrównali. Coraz częściej kluby pilnują aby nie przekroczyć salary cap i płacić znienawidzonego podatku od luksusu (luxury tax). W ostatnich latach całe USA śmiało się z New York Knicks, które szastało pieniędzmi na lewo i prawo a wyników jak nie było, tak nie ma. Poza tym w tegoroczne lato jedynie dwa kluby dysponowały dość pokaźną sumką, którą mogły przeznaczyć na nowych zawodników. Philadelphia 76ers zakontraktowała Eltona Branda a Memphis Grizzlies wciąż czekają...
Nie ulega również wątpliwości, że coraz więcej drużyn zaczyna oszczędzać i odkładać kolejne miliony dolarów na 2010 rok. W tym czasie bowiem na rynek wolnych agentów wkroczy niezwykle interesująca grupa zawodników. Dość powiedzieć, że za 2 lata dostępne będą takie tuzy jak jak LeBron James, Dwyane Wade, Amare Stoudemire, Chris Bosh, Tracy McGrady, Dirk Nowitzki czy Joe Johnson. Już nawet teraz pojawiają się pierwsze przymiarki, jakoby New Jersey Nets miało zakusy na LeBrona Jamesa a New York na... Ale to rozważania na inny czas.
Niewątpliwie należy także przyjrzeć się bliżej ekonomicznej stronie całej sytuacji. Siła nabywcza amerykańskiego dolara wyraźnie słabnie a w chwili obecnej euro jest już 40% mocniejsze od waluty USA. Wszystko to spowodowało, ze tegoroczne lato okazało sie pierwsze w historii, kiedy to europejskie kluby, z niezwykle zamożnymi sponsorami, tak odważnie zaczęły konkurować o zawodników z najlepszej koszykarskiej ligi na świecie. Choć należy podkreślić kolejny raz, że gracze którzy występować będą na Starym Kontynencie to bynajmniej nie śmietanka NBA. Trudno sobie także wyobrazić, aby w Europie zdecydowały sie zagrać takie gwiazdy jak LeBron James czy Kobe Bryant.
Childress może być pionierem, za którym pójdą inni, ale może to także okazać się jedynie chwilowym trendem. Jasne jest, że wielu niezdecydowanych wybierze grę w Europie za podobne (czyt. większe) pieniądze, lecz znajdzie się ponadto, liczniejsza zapewne, grupa która nawet za cenę mniejszych zarobków będzie chciała zostać w NBA. Pokusy pokusami, jednak rywalizacja na najwyższym poziomie robi swoje. Któż by nie chciał harować w pocie czoła przez długie miesiące, aby w połowie czerwca wznieść do góry mistrzowskie trofeum?
Jest to jednak ostrzeżenie, przede wszystkim dla odpowiedzialnych za transfery generalnych menedżerów. Kończy sie powoli era, kiedy proponowano zawodnikowi małe pieniądze a później straszono ewentualnym wyrównaniem oferty innego klubu (dotyczy to jedynie zastrzeżonych wolnych agentów). Niektórzy gracze nie będą sie już dłużej zastanawiać nad wyborem pomiędzy 5 milionowym kontraktem w NBA, gdzie prawie połowę trzeba oddać inkasentowi, a podobnym na Starym Kontynencie. Zwłaszcza, że coraz to bogatsze kluby europejskie dodatkowo zapewniają darmowe przeloty członkom rodziny zawodnika, szkolnictwo dla potomków swoich nowych pracowników, itd.
Cała ta sytuacja zapewne cieszy Davida Sterna, komisarza ligi NBA. Od kilku już lat znane są jego pomysły na popularyzację NBA na innych kontynentach. Coroczne tournee kilku klubów po Europie czy wizyty w Azji mają zachęcać coraz to nowszych biznesmenów do inwestowania w tą dyscyplinę sportu. Jednym z wielkich marzeń Sterna jest ponadto budowa europejskiej dywizji w ramach NBA. Być może już za kilka lat najsilniejsze kluby z Europy, wzmocnione gwiazdami zza oceanu, rywalizować będą jak równym z równym z Boston Celtics czy Los Angeles Lakers...