Michał Fałkowski: To było bardzo męczące spotkanie - zarówno fizycznie, jak i psychicznie...
John Allen: Było, ale mogę grać z nimi jeszcze raz, choćby teraz, a kolano nie ma tutaj nic do gadania. I to nie tylko ze względu na porażkę - zwyczajnie atmosfera play-off jest unikatowa i dlatego, mogę wyjść na parkiet już teraz.
Gdyby cały zespół był tak nastawiony, już teraz moglibyśmy być pewni zwycięstw w Zgorzelcu.
- Wiesz, to jest tak jak mówiłem na konferencji prasowej - nie mamy żadnego, ale to kompletnie żadnego powodu by w obecnej sytuacji panikować. W sobotę zagramy z PGE Turowem po raz czwarty w obrębie dwóch tygodni, a potem w poniedziałek kolejne spotkanie. Czy myślisz, że oni mogą nas czymś zaskoczyć? Nie sądzę, tak samo jak my ich. Co najwyżej mogą zagrać kilka innych akcji, trochę inaczej pobronić, ale stylowo to będzie ten sam zespół, który doskonale znamy. Seria ma pięć meczów i trzeba wygrać teraz w Zgorzelcu. Po prostu, ale przecież my już tam wygraliśmy. Mamy w zespole graczy, którzy grali w play-off wielokrotnie i bywali w takich sytuacjach, więc wiedzą jak grać i jak wygrywać.
Na początku wszystko układało się dobrze, ale później niepotrzebnie spanikowaliście, straciliście kontrolę nad meczem. Dlaczego?
- Tak naprawdę, dobił nas ten ostatni rzut za trzy punkty równo z syreną. Ten z około 10 metrów. Naprawdę nas dobił, bo już wtedy mieliśmy 13 punktów straty, a nagle to wszystko jeszcze się zwiększyło. Gdybyśmy po przerwie mieli odrabiać np. 10-13 oczek, myślę, że bylibyśmy w stanie to zrobić, ale 16 punktów? Oni za chwilę zwiększyli tę przewagę jeszcze do 19 oczek, co już wykonalne nie było. My staraliśmy się zmniejszyć stratę, ale popełnialiśmy błędy, Turów zanotował kolejny run i było po meczu. Mimo wszystko jednak nie możemy patrzeć wstecz, bo to nic dobrego nie przyniesie. Powiedziałem w szatni, że wiem, że to boli, każda przegrana boli, choć teraz te porażki w play-off są jakby bardziej bolesne, ale mimo to powiedziałem w szatni, że jutro jest nowy dzień, potrenujemy kilka dni, a potem żądni rewanżu pojedziemy do Zgorzelca.
Czy nie wydaje ci się, że wasza gra nie musi wymagać jakichś wielkich zmian? Dzisiaj zdecydowanie zabrakło skuteczności, Turów zbierał praktycznie wszystkie piłki i wyprowadzał kontry. Gdybyście rzucali na swoim normalnym poziomie to mecz mógłby być zupełnie inny, wyrównany. Tak jak powiedział trenera na konferencji prasowej - więcej rzutów spudłować się chyba nie dało.
- Trochę tak, ale nie do końca. Żaden mecz nie jest do końca taki sam, każdy mecz daje możliwość zastosowania czegoś nowego i my też dokonujemy drobnych zmian przed każdym meczem. Tak samo Turów; przegrał w poniedziałek, więc musiał zastosować dzisiaj coś nowego i np. po raz pierwszy odkąd z nimi gramy, a graliśmy przecież już sześć meczów, zagrali strefę. To nie była jakaś wielka koncepcja, która rozstrzygnęła mecz, tylko drobna zmiana. Pewnie my też uszykujemy coś na sobotę i poniedziałek, choć oczywiście, rzeczywiście nie będziemy zmieniać całej taktyki. Przede wszystkim my doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że nie zagraliśmy dzisiaj najlepiej jako zespół i jako każdy z nas z osobna. W Zgorzelcu będziemy potrzebować skutecznej gry całej drużyny.
Czy wygranie dwóch meczów w Zgorzelcu jest osiągalne? Jedziecie tam po dwie wygrane?
- Oczywiście, pokonanie kogokolwiek w dwóch meczach na wyjeździe jest osiągalne, bo tu nie ma się czego bać. Jestem pewien, że jak obejrzymy sobie to nagranie, to wyciągniemy wnioski, z tego co wiem, trener już teraz ogląda mecz na DVD, żeby najświeższe wnioski móc przekazać nam już jutro. Czasami wydaje mi się, że on to w ogóle nie sypia (śmiech).
Byłeś liderem Anwilu po obu stronach parkietu. Wysiłek jednak poszedł na marne...
- Myślę, że mogłem wziąć bardziej ciężar gry na siebie. Nie do końca zagrałem tak, jakbym sobie wymarzył. Czasami coś wpadło, starałem się dawać w ataku, tyle ile mogłem, ale popełniałem również błędy. Na koniec dnia nie ma jednak znaczenia, czy zagrałeś dobrze czy źle, jeśli twój zespół przegrał różnicą 21 punktów...
W play-off nie ma jednak znaczenia, czy przegrywasz różnicą jednego czy 21 punktów.
- Dokładnie, w play-off to w ogóle nie ma żadnego znaczenia, ilość punktów jaką wygrywasz lub jaką przegrywasz. Liczy się to, jaki masz bilans w serii i możesz wygrać trzy mecze różnicą jednego punktu oraz przegrać dwa każdy ponad 20 punktami, a i tak jesteś w kolejnej rundzie.
Stąd wydaje mi się, że w czwartej kwarcie, tak mniej więcej pięć minut przed końcem, poddaliście już mecz żeby oszczędzać energię. Mam rację?
- Tak, w czwartej kwarcie nie było już sensu grać bo i o co? Żeby zmniejszyć straty z minus 20 do minus 15? Turów grał już na takim luzie, że nie było mowy o zmniejszeniu przewagi, a co dopiero o wygraniu meczu. Natomiast do połowy czwartej kwarty graliśmy jak najbardziej na poważnie. Później jednak nie było o co grać, więc nie było sensu patrzeć na to czy przegramy różnica mniejszą niż 20 punktów czy większą. W play-off to nie ma znaczenia, tak samo jak to, że w szatni ja mógłbym powiedzieć: ode mnie macie się odczepić, ja zdobyłem swoje 14 punktów, zebrałem... ile miałem zbiórek? Pięć? No właśnie, miałem 14 plus pięć, do tego cztery asysty i zrobiłem, co mogłem, zrobiłem swoje. Nie. Statystyki własne oraz małe punkty są naprawdę nieistotne. I tak już mówiąc zupełnie szczerze - trochę liczę na to, że Turów uwierzy w swoją siłę, w to, że mogą pokonać nas bardzo wysoko, bo wtedy będziemy mogli ich zaskoczyć.
Teraz również presja będzie trochę po ich stronie. U siebie w domu będą po prostu musieli wygrać dwa mecze. Do tego dojdzie żywiołowa publiczność, która będzie wymagała wygranych. Presja może obrócić się przeciwko nim?
- Tak, to może mieć znaczenie, bo jednak kibice są nieodłącznym elementem gry i choć w większości przypadków nie odgrywają negatywnej roli, to jednak gdy drużynie nie idzie, a słyszymy śmiech z trybun bo każdym kolejnym pudle, to nie może być inaczej - musimy stać się jeszcze bardziej spięci. Turów tego nie doświadczał, bo grał na wyjeździe, ale teraz będzie musiał zmierzyć się z presją własnych kibiców. To tak, jak spotykasz się z dziewczyną i chcesz bardzo mocno zrobić na niej wrażenie. I niestety czasami robisz aż za duże (śmiech). Wracając do sedna, może dobrze, że przegraliśmy u siebie, bo na wyjeździe będziemy grali bez zbędnej presji. Tam każdy będzie chciał, żeby nam się nie udało, co na pewno wyzwoli w nas motywację. Nie wiem, tak staram się tylko sobie luźno myśleć, staram się znaleźć pozytywy, które niekoniecznie mogą być prawdą, więc może tego nie pisz (śmiech).
Możemy powiedzieć, że przegraliście tak wysoko, bo graliście bez Seida Hajricia? Według mnie obaj, ty na dystansie oraz Seid pod koszem, jesteście kluczowymi koszykarzami defensywy Anwilu.
- Jak tylko dowiedziałem się po pierwszym meczu, że w drugim Seid nie zagra, powiedziałem sobie coś, czego nie możesz zacytować (śmiech). A na poważnie, wiedziałem, że mamy duży problem, bo Seid... nie chcę powiedzieć, że jest niezastąpiony, bo takich graczy nie ma, ale jednak coś w tym stylu. Po pierwsze, oni są jednym z największych, najwyższych zespołów w lidze. Mają centymetry, mają dużych, silnych graczy i chociażby stąd brak Seida był odczuwalny. Dodatkowo, nawet jeśli Seid rzuca tylko dwa punkty, to i tak wykonuje taką pracę, że to jest po prostu niewyobrażalne - zastawia tablicę, broni swojego gracza i jednocześnie pomaga na innym, zbiera i dobija piłki w ataku. Nikt, kto nie jest w tym zespole od środka nie zrozumie tego tak dobrze, jak my to rozumiemy. Dzisiaj jego brakowało i zobacz jak to wyglądało - Turów grał kontry, Turów był skuteczniejszy z pola trzech sekund, Kickert zagrał bardzo dobre spotkanie. Tego by nie było na sto procent i jestem o tym przekonany, gdyby Seid grał i był w swojej normalnej dyspozycji.
Gdyby Seid grał z pewnością ciężej grałoby się Danielowi Kickertowi...
- Tak, właśnie o to chodzi. I z tego punktu widzenia Seid jest dla nas nieoceniony. Wiesz, Corsley (Edwards - przyp. M.F.) na pewno jest lepszy w ataku, Nick (Lewis) lepiej rzuca z daleka, ale co z tego, skoro żaden z nich nie jest w stanie zatrzymać Kickerta, a Seid jest. I co tu dużo mówić, żeby grać silną defensywę, taką naprawdę defensywę, którą wygrywa się mistrzostwo, Seid jest nam bardzo mocno potrzebny, bo on po prostu wie, jak to trzeba zrobić. Ma wrodzony talent, umiejętności i wiedzę teoretyczną, którą potrafi przełożyć na parkiet.
Będzie grał w Zgorzelcu?
- Nie wiem, nikt tego nie wie na razie, nawet on sam. Wszystko rozstrzygną najbliższe dni. Gdyby była jakaś pigułka, którą mógłby połknąć, żeby wrócić do zdrowia, to jestem w stanie wydać na nią tyle pieniędzy, ile tylko trzeba, żeby Seid mógł zagrać. Nawet na 10-15 minut.
Z nim w składzie lub bez niego - będziecie musieli wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności, żeby pokonać Turów u nich w domu...
- Wiesz, jak mówią - play-off zaczynają się wtedy, gdy jedna drużyna wygra na wyjeździe. To się właśnie stało, więc zabawa dopiero się zaczyna i już teraz nie ma dla nas żadnych wymówek. Jeśli chcemy pokazać, że jesteśmy jeszcze coś warci, musimy pokonać Turów u nich w domu.
Na koniec temat, którego wolałbym nie dotykać, ale... zdajesz sobie sprawę, że za tydzień o tej porze możesz być w samolocie do domu?
- To jakieś szaleństwo. Mamy za sobą bardzo trudny sezon, mieliśmy takie wzloty i upadki, jak żadna drużyna w Polsce chyba. Wiem, też zresztą od ciebie, że to jeden z najdziwniejszych sezonów w waszej historii. Mimo to teraz zaczęliśmy grać lepiej, wszystko odżyło i... mielibyśmy wracać do domów już w przyszłym tygodniu? Nie, nie w taki sposób. Oczywiście, chcę już być w domu, chcę już wrócić do rodziny, ale nie w taki sposób. Jestem tu już osiem miesięcy, czy nie mogę poczekać jeszcze miesiąca? Oczywiście, że mogę, to żaden problem. I każdy z nas myśli podobnie, bo teraz zaczęło się prawdziwe granie, dodatkowo teraz jestem zespołem, od kilku tygodni gramy lepiej i nikt z nas nie chcę kończyć rozgrywek tak wcześnie.
Nie ma powodów do paniki - wywiad z Johnem Allenem, obrońcą Anwilu Włocławek
Anwil Włocławek przegrał drugi mecz z PGE Turowem Zgorzelec, a rywal wyrównał stan serii. Część kibiców "Rottweilerów" postawiła już krzyżyk na swojej drużynie, choć John Allen, najlepszy gracz zespołu w środowym spotkaniu, twierdzi, że nie ma powodów do paniki. Z Amerykaninem rozmawialiśmy tuż po meczu, gdy obolały okładał sobie kolana lodem.
Źródło artykułu: