Karol Wasiek: Potrafi pan wytłumaczyć, dlaczego Trefl Sopot aż tak bardzo męczył się w rywalizacji ze Śląskiem Wrocław?
Tomasz Kwiatkowski: Myślę, że złożyło się na to kilka przyczyn. Przede wszystkim, już druga część rozgrywek w "szóstkach" pokazała, że mamy lekką "zadyszkę", obniżkę formy. Po drugie, trzeba sobie szczerze powiedzieć o pewnym rozprężeniu, zlekceważeniu rywala. To było widać szczególnie w pierwszym meczu w Sopocie. Zawodnicy wówczas nie wyszli odpowiednio zmobilizowani, nie wyglądaliśmy jak zespół, który jest gotowy do twardej walki w play-offach, a przecież jest to zupełnie inny rodzaj grania. Po trzecie, Śląsk Wrocław to naprawdę nie jest słaby zespół. Oni byli w podobnej sytuacji jak my dwa lata temu. Wówczas też zaczynaliśmy praktycznie od zera, a ostatecznie nasza drużyna grała wtedy powyżej swoich możliwości - bardzo chcieliśmy, staraliśmy się i zrobiliśmy niespodziankę, pokonując Turów Zgorzelec. W Śląsku teraz było kilku doświadczonych graczy na czele z Adamem Wójcikiem, który w każdym meczu był bardzo niebezpieczny. Jeżeli dodamy do tego takich graczy, jak Aleksander Mladenović, Slavisa Bogavac i Robert Skibniewski, to stworzyła się grupa zawodników, która była gotowa na sprawienie niespodzianki. Bardzo szanuję trenera Miodraga Rajkovocia, który pokazał, że ma wiele pomysłów, że jest odważnym szkoleniowcem, który nie boi się stawiać na młodych zawodników i potrafi obdarzyć ich zaufaniem. Trzeba przyznać, że taktycznie wykonali przeciw nam dobrą robotę. Ten rodzaj obrony, który zastosowali, był bardzo uciążliwy. Wykorzystali nasze słabe punkty, co dało im dobre rezultaty, choć ostatecznie to my wygraliśmy.
Jakie były nastroje w drużynie po trzecim spotkaniu w tej rywalizacji? Wówczas Śląsk prowadził 2:1. Czy zawodnicy nie mieli do siebie jakiś wzajemnych pretensji?
- Od tego jest szatnia, żeby wyjaśniać jakieś nieporozumienia jeśli się pojawią, zwłaszcza po porażce. Dobrym sposobem jest na pewno, żeby raz szczerze i otwarcie powiedzieć sobie w twarz, co kto źle zrobił, a potem bardzo szybko trzeba się od tego odciąć i skoncentrować na kolejnym spotkaniu. My jesteśmy takim zespołem, który czasami zbyt lekko podchodzi do niektórych meczów, licząc, że uda się wygrać samym potencjałem w ataku. Ale kiedy jesteśmy postawieni pod ścianą, to wówczas pokazujemy dobrą grę i zaangażowanie także w obronie. To udowodniliśmy choćby w meczu numer cztery. My ze strony klubu nie staraliśmy się naciskać za bardzo na zawodników i trenerów, oni sami wiedzieli co zrobili źle i co muszą poprawić. Nikt do nikogo nie miał pretensji, bo to jest sport, tu różne rzeczy się zdarzają i trzeba być na nie gotowym.
Czy kluczową zmianą w tej rywalizacji nie było przesunięcie Jermaine'a Malleta do pierwszej piątki?
- Nie wiem czy kluczową, ale myślę, że był to dobry ruch. Widać było, że Jermaine w tej zredukowanej roli gdy wchodził z ławki nie czuł się zbyt pewnie. To jest młody zawodnik i czasem może być to dla niego problemem. Nie zawsze wie, jak podejść do gry gdy dostaje mniej minut. Adam Waczyński w trzecim meczu nie zagrał zbyt dobrze, więc ta zmiana była naturalna. Jermaine w czwartym meczu zagrał dobrze zarówno w obronie, jak i w ataku, więc decyzja trenera była słuszna. Ale kluczowe było zaangażowanie całego zespołu w obronę i realizacja założeń trenerskich.
A nie ma pan wrażenia, że pozostali rezerwowi zbyt rzadko są wykorzystywani przez trenera Muiznieksa?
- To też zawsze jest kwestia decyzji trenera, który musi mieć przecież autonomię co do sposobu prowadzenia drużyny. On najlepiej wie, w jakiej formie są poszczególni gracze i komu może zaufać. Poza tym są różne modele budowy zespołu, zależne m.in. od posiadanych finansów. Można mieć zespół złożony z 12 doświadczonych zawodników, gdzie każdy gra po około 18-20 minut. Można mieć też zespół taki jak nasz, gdzie jest tylko 9 graczy, w tym kilku udowadniających dopiero swoją wartość. U nas od początku wiadomym jest, że ta pierwsza piątka będzie grała dużo, a zawodnicy rezerwowi mają za zadanie dać odpocząć podstawowym graczom i wnieść pozytywną energię z ławki.
A zastanawiał się pan nad tym, co byłoby z Treflem Sopot gdyby nie udało się wygrać w poniedziałek we Wrocławiu? Wówczas bardzo szybko odpadlibyście z rywalizacji o medale w TBL.
- Nie, nie myślałem o tym. Staraliśmy się utrzymać pozytywne podejście. Ja mocno wierzę w ten zespół, zawodnicy i trenerzy też w siebie wierzą. Wiedzieliśmy, że jeśli wyjdziemy z pełnym zaangażowaniem i będziemy walczyć na parkiecie przez pełne 40 minut, to wygramy i awansujemy dalej.
Zachwalał pan pracę trenera Rajkovicia w Śląsku Wrocław. Czy nie ma pan pretensji do trenera Muiznieksa, że tak rzadko wykorzystuje sopocką młodzież?
- Nie mam żadnych pretensji do trenera Muiznieksa. Darzymy go wielkim szacunkiem, jest to bardzo doświadczony trener, który swoimi wynikami w karierze udowodnił, że wie jak wygrywać ważne mecze. My chcielibyśmy, żeby nasi młodzi gracze grali więcej - o ile na to zasłużyli na treningach - ale trzeba sobie powiedzieć, że przed trenerem Muiznieksem został postawiony cel, który miał osiągnąć w określonych warunkach, dość mocno ograniczonych jeśli chodzi o kwestie budżetowe. Poza tym w klubie grającym o inne cele, pod mniejszą presją wyniku, łatwiej podejmować odważne decyzje kadrowe.
Czego najbardziej obawia się pan w rywalizacji z Turowem Zgorzelec?
- Pół żartem mówiąc, najbardziej obawiam się tego, żebyśmy za długo nie myśleli o wynikach z sezonu zasadniczego. Wygraliśmy z nimi wszystkie pięć meczów w lidze i pucharze, ale teraz zaczęła się walka o medale i wygląda na to, że Turów przełamał się i gra dużo lepiej niż choćby w "szóstkach". W meczach z Anwilem pokazali, że potrafią w pełni wykorzystać swój potencjał. Mamy świadomość, że jest to zespół z naprawdę dużymi możliwościami, nieporównywalnymi do naszych. Byli w stanie zatrudnić aż 14 zawodników, z których trener Jacek Winnicki może teraz dowolnie wybierać. To są w większości gracze doświadczeni, nie ma tam juniorów czy debiutantów, jest to zespół bardzo kompletny. Poza tym prowadzony jest przez bardzo doświadczonego trenera, który już rok temu udowodnił, że potrafi z sukcesem walczyć o medale - warto przypomnieć że był o krok od mistrzostwa. Darzymy zespół ze Zgorzelca wielkim szacunkiem, ale też będziemy chcieli zrewanżować się za ostatni sezon.
A czy nie boi się pan tego, że na rywalizację z Turowem Zgorzelec koszykarzom Trefla po prostu zabraknie sił? W większości spotkań o losach drużyny decyduje 6-7 koszykarzy.
- Tak jak już mówiłem, my mamy zbudowany zespół w taki a nie inny sposób i teraz tego nie zmienimy. Na to nas po prostu było stać. Wierzę jednak, że jesteśmy na tyle dobrze przygotowani do sezonu, że pomimo pojawiającego się już zmęczenia, nie będzie ono czynnikiem decydującym o losach tej rywalizacji. W porównaniu do poprzedniego sezonu jesteśmy chyba w trochę lepszej sytuacji. Po pierwsze, startujemy z wyższej pozycji i mamy przewagę własnego parkietu. Poza tym, czeka nas tylko jedna podróż do Zgorzelca, a nie trzy jak w poprzednim sezonie. To też wtedy odbiło się na naszej kondycji i na ostatecznym wyniku. Mam nadzieję, że tym razem to my będziemy górą i udanie zrewanżujemy się Turowowi.