W pierwszym spotkaniu Stepas Butautas Cup optycznie zespół Anwilu Włocławek prezentował się zdecydowanie korzystniej, niż ekipa z Ukrainy - przez wiele minut prowadził różnicą kilku oczek, zaś w czwartej kwarcie wypracował sobie nawet 11 punktów przewagi. Niemniej jednak, nie ustrzegł się błędów, które uniemożliwiły spokojną grę w końcówce meczu.
- Naszą największą bolączką była dzisiaj skuteczność, no i mieliśmy również sporo problemów z powrotem do obrony. Te dwa czynniki sprawiły, że przez cały mecz rywale trzymali się blisko nas. Ogólnie rzecz biorąc, to nie był nasz dobry mecz, ale na szczęście umieliśmy znaleźć takie rozwiązania, które pozwoliły nam wrócić do gry - tłumaczy Marcus Ginyard, skrzydłowy "Rottweilerów".
Co ciekawe, amerykański koszykarz zdecydowanie nie zgadza się z opinią, że on i jego koledzy rozegrali dobre spotkanie. Według niego, nie było ono najlepsze, a jedynie ostateczna wygrana spowodowała, że w autokarze po meczu był dobry nastrój. - Jest czasami tak, że mecz kompletnie ci nie wychodzi. Starasz się, szarpiesz, ale nie idzie. To właśnie wtedy trzeba umieć znaleźć jednak takie sposoby, które sprawiają, że wygrywasz. To jest prawdziwa wartość i dlatego cieszyliśmy się po ostatniej syrenie - wyjaśnia Ginyard.
W połowie trzeciej kwarty, po serii punktów Krzysztofa Szubargi, Seida Hajricia i Przemysława Frasunkiewicza, włocławianie wyszli na prowadzenie 67:56 i wydawało się, że ich zwycięstwo jest niezagrożone. - Na cztery minuty przed końcem prowadziliśmy chyba dziesięcioma punktami i wszystko było na dobrej drodze. Ale nagle poczuliśmy się jacyś tacy zmęczeni, dopiero wtedy wyszła nam pewnie ta podróż autokarem do Kowna, dodatkowo seria treningów, to wszystko wpłynęło na naszą grę - opowiada Amerykanin.
- Myślę, że to była wina "Sokoła" - dodaje Ginyard zapytany o to, dlaczego pozwolili rywalom wrócić do gry, a po chwili wybucha tubalnym śmiechem, gdyż Michał Sokołowski miał akurat pecha, że wychylił się ze swojego pokoju w momencie naszej rozmowy. - A tak poważnie mówiąc - kontynuuje czarnoskóry gracz - Popełniliśmy zbyt wiele błędów w końcówce, przydarzyły się nam zbyt proste straty i niestety, nie umieliśmy zagrać przeciwko obronie strefowej. Zgubiliśmy swój rytm i straciliśmy gdzieś koncentrację.
Ostatecznie jednak włocławianie pokazali charakter w końcówce spotkania, gdyż nie pozwolili rywalom zadać ciosu, który zapewniłby im wygraną. Co więcej, taki cios wyprowadził zza łuku Ruben Boykin, po świetnym podaniu Szubargi. - Gdy trener wziął czas, kazał nam wszystkim uspokoić się w głowach. A potem skupić się przede wszystkim na obronie - oni byli w gazie, zdobyli chyba z 15 punktów z rzędu, więc trzeba ich było zastopować szybko. I tak też się stało, a w końcówce idealnie rozegraliśmy kluczową akcję meczu - mówi Ginyard.
Ginyard nie był najlepszym strzelcem zespołu (19 punktów Szubargi, 13 Boykina i 11 Ryana Wrighta), ale zaprezentował się najbardziej wszechstronnie ze wszystkich koszykarzy. Biegał do kontry, rozgrywał akcje, a także bardzo solidnie wspomagał wysokich na deskach. Tym samym potwierdził, że może być jokerem w talii Dainiusa Adomaitisa. Graczem, który bardzo łatwo z drugiego planu może wysunąć się na pierwszy. - Nie zagrałem jakoś świetnie, ale sądzę, że wykonałem kawał dobrej roboty na zbiórce, włączyłem się także bardzo mocno w obronę i generalnie grałem tak, żebyśmy funkcjonowali jak system, jak całość. Robiłem wszystko co mogłem byśmy wygrali. Oceniam się tak na B+ - śmieje się zawodnik, a w polskim systemie oceniania odpowiednikiem B+ jest 4+.
Marcus Ginyard: Oceniam się na B+
Marcus Ginyard nie był czołowym strzelcem Anwilu Włocławek, ale swoją wszechstronną grą bardzo mocno zaakcentował swój wkład w zwycięstwo nad ukraińskim zespołem Khimik Jużny.