Karol Wasiek: Mateusz Ponitka to bardziej slasher czy shooter?
Mateusz Ponitka: Chyba jednak bardziej jestem slasherem, aczkolwiek lubię sobie porzucać. Wydaję mi się, że takie efektowne zagrania są takim faktorem przyciągającym kibiców na trybuny. Każdy fan chce zobaczyć jakąś efektowną akcję, która utkwi w pamięci i w jakiś tam sposób można się w tej pamięci ludzi zapisać. Te wsady, czy wjazdy pod kosz na pewno zostają w pamięci człowieka. Wydaję mi się, że jest to także dobre dla widowiska i promocji koszykówki. Takie zagrania wyzwalają też trochę energii wśród zawodników, ale także kibiców. Taka efektowna akcja uskrzydla zespół.
Ciebie chyba też zagrania uskrzydlają, bo zawsze po udanej akcji można zobaczyć mocno zaciśniętą pięść Mateusza Ponitki.
- To prawda, bo do gry podchodzę bardzo emocjonalnie. Wydaję mi się, że zespół też to widzi i pozytywnie na to reaguje. Jeśli jesteś napompowany i chcesz mocno walczyć z przeciwnikiem to drugi zawodnik z twojej drużyny to widzi i na to reaguje. Trener Szambelan bardzo często wpajał nam do taką filozofię, że jeden człowiek psychicznie może wpłynąć na wszystkich. Często mówi się o tym, że rozgrywający nadaje ton całej drużyny. On jest przed wszystkimi w obronie i jeśli on mocno "naciska" na swojego gracza to inni też z większą werwą to robią i większym zaangażowaniem. Z kolei jeśli on sobie stoi tylko przy przeciwniku i mocno nie naciska to inni też mają taką świadomość, że nie naciskamy i spokojnie czekamy na obrót spraw. Tak to może być odbierane przez zespół. Jeżeli widzisz, że jednemu zawodnikowi udała się fajna akcja to tobie też adrenalina się podwyższa.
Wydaje się, że pomimo młodego wieku masz wiele cech przywódczych. To widać na parkiecie, raczej nie starasz się być anonimowym zawodnikiem, jednym z wielu. Jak do tego podchodzisz?
- Zawsze tak było, że miałem coś do powiedzenia. Czasami było to moim przekleństwem (śmiech). Z drugiej strony, to czasami pomagało zespołowi. Mam wielki szacunek do każdego gracza z naszej drużyny. Chociaż wydaję mi się, że mając 19 lat to moje doświadczenia nie jest takie małe, jak taki wiek. Grałem już w ważnych meczach takich jak finały mistrzostw świata U-17. To był mecz o najwyższą stawkę. Gracze z którymi wówczas rywalizowałem to teraz grają już w NBA. Były mecze o utrzymanie z Politechniką, gdzie miałem dużo na swoich barkach. W reprezentacji Polski też ostatnio graliśmy o kwalifikację do mistrzostw Europy. Oczywiście nie mam tyle meczów w swojej karierze, co Łukasz Koszarek, Robert Witka, czy Krzysztof Roszyk. Jeżeli widzę jakiś słabszy punkt u przeciwnika to pytam trenera, czy Łukasza Koszarka, czy nie byłoby lepiej, jeżeli byśmy to wykorzystali w taki, a nie inny sposób.
Matuesz Ponitka to rising star polskiej koszykówki?
- Nie, nie patrzę na to kto gra w moim roczniku, czy rok niżej. Każdy ma swoje życie. Każdy z nas wybrał swoją drogę, którą podąża. Na tym się skupiam. Jak możesz zauważyć to nie siedzę przed internetem i nie patrzę kto ile miał punktów, asyst, czy zbiórek. Nie interesuję mnie to w ogóle. Ja wolę zostać dłużej na hali, porzucać, zrobić swoje i iść do domu. Przespać się, później spędzić czas z bliskimi osobami. Wolę to niż się napalać, że ktoś zagrał dobry mecz, a kto słabszy. To nie jest pewność siebie, tylko arogancja. Ja po prostu chcę robić swoje.
Czytasz o sobie jakieś informacje, opinie w internecie, czy wręcz przeciwnie?
- Mi czasami koledzy prześlą to, co się pojawi w internecie. To bardziej jednak odbywa się w takiej formie żartu, że np. nie umiem rzucać wolnych, nie trafiłeś spod kosza. Nie mam z tym problemu. Odbieram to w formie żartu. Nie mam w sobie zawiści, nienawiści za to, że mnie ktoś ocenia. Jestem osobą publiczną, więc ludzie mogą odbierać mnie różnie. Nie mam z nikim, a z niczym problemu. Jeżeli uważają, że jestem słaby to OK. Ich zdaniem jest słaby, a dla innych jestem dobry. Każdy ma prawo do swojego zdania i nie ma to dla mnie znaczenia. Wiem, jaka jest moja droga, co chce w życiu robić. Chcę pracować.
Zapraszamy na nasz facebookowy koszykarski profil --->>>
Czyli rozumiem, że twoją drogą jest gra w Eurolidze? Przez nią chcesz się dostać do NBA?
- Fajnie się ogląda NBA. Fajnie byłoby wyjść na minutę na parkiet. Dostanie się tam jest spełnieniem marzeń każdego koszykarza. To jest bardzo wysoki poziom, tam idą najlepsi, ale z drugiej strony czasami można tam spotkać graczy nieco przypadkowych. To zależy od wielu czynników - trzeba mieć dobrego agenta, czy pokazać się z dobrej strony w jakimś turnieju. To jest daleka droga. Czy będę próbował się dostać? Tego nie wiem. Próbować zawsze można. Jeżeli się nie uda to się nie uda. Na razie o tym nie myślę.
A co z NCAA?
- To nigdy mnie jakoś nie ciągnęło. Ja miałem podpisany kontrakt z agentem i już swoją drogę wybrałem przez europejski pryzmat.
Nie jest możliwe grać w NCAA i mieć podpisany kontrakt z agencją menadżerską równocześnie?
- Tak. Jeżeli masz podpisany kontrakt z agentem to nie ma możliwości zgłoszenia się do NCAA, bo nie możesz tam dostawać pieniędzy, a agent zawsze pobiera pieniądze. Miałem propozycje z NCAA - Baylor, UCLA, San Diego, Washington State, Florida State.
To były bardziej zapytania, czy konkretne oferty?
- Były takie rozmowy - chociażby Tyus Edney z UCLA dzwonił do mnie i proponował mi grę dla tego uniwersytetu. To był mój drugi sezon w Warszawie.
To chyba duża nobilitacja dla ciebie?
- To na pewno. To była w ogóle ciekawa historia, bo jechałem akurat samochodem z Markiem Popiołkiem i nagle zadzwonił do mnie jakiś nieznany numer. Odebrałem nieco zaskoczony. Na początku niewiele zrozumiałem z tego, co zostało mi powiedziane i poprosiłem grzecznie o powtórzenie. Okazało się, że to Tyus Edney z uniwersytetu UCLA. Zadzwonił, aby porozmawiać o mojej przyszłości koszykarskiej i o tym, czy nie chciałbym związać się z uczelnią UCLA. Powiedziałem, że bardzo chętnie możemy o tym podyskutować, ale nasza rozmowa skończyła się w momencie, kiedy dowiedział się, że mam agenta. Powiem tak, jak byłem młody to zawsze chciałem jechać do Stanów Zjednoczonych, bo to była dla mnie piękna rzecz. Byłem w tym kraju 8 dni i bardzo mi się podobało.
Mówiłeś o tym, że oglądasz ligę NBA. Kogo w takim razie tam podziwiasz? Kto jest wzorem do naśladowania?
- Mam kilku graczy, na których lubię patrzeć. Nie można mieć takiego stylu, jak Kobe Bryant, czy LeBron James. Lubię obserwować to, jak gra Dwyane Wade, ale wówczas gdy jest w pełni formie.
A tobie osobiście, oczywiście zachowując proporcje, nie jest bliżej do LeBrona Jamesa? On też ma problemy z rzutami wolnymi, nie często także gra na dystansie, bardziej wjeżdża pod kosz.
- Możliwe, że coś w tym jest. Lubię patrzeć na taką widowiskową grę. Chociaż.., gdzie mnie porównywać do LeBrona Jamesa (śmiech). To takie abstrakcyjne porównanie. Wracając do tych zawodników, którzy mi się podobają to na pewno Paul George z Indiany Pacers. Młody chłopak, ale daje dużo zespołowi. Nigdy nie byłem wielkim fanem Kevina Duranta. Szanuję go, bo to świetny gracz, ale nie jestem „szalony” na jego punkcie.
Szalony za to jest Russell Westbrook.
- O nim to lepiej nie rozmawiajmy (śmiech). To jest gość spoza planety.
Ale tacy goście też się sprawdzają w NBA, chociaż on w ogóle nie funkcjonuje w zespole.
- To prawda, ale on fizycznie przewyższa wszystkich rozgrywających w NBA. Jego atletyzm jest niesamowity.
Lubisz włączyć telewizor i popatrzeć na najlepszą ligę świata?
- Wykupiłem abonament Canal + na początku sezonu, by oglądać mecze euroligowe. Jak NBA leci to zawsze staram się to oglądać.
Wiem, że jesteś również na co dzień studentem dziennikarstwa. Planujesz kiedyś pracować w roli np. komentatora sportowego?
- Rozmawiałem już z panem Wojciechem Michałowiczem na ten temat. Co ciekawe kiedyś komentowałem już jeden mecz w Sportclubie wraz z Piotrem Szczeleszczukiem. To był Puchar Króla w Hiszapanii.
Co to ma być? Durantula to bezdyskusyjnie fenomen i ewenement, który d Czytaj całość