Pierwsza połowa meczu z Rosą nie układała się po myśli drużyny z Trójmiasta. Kolejne dwie kwarty wyglądały już jednak dużo lepiej - przyjezdni zaczęli odrabiać straty, by w pewnej chwili niemal w całości zniwelować sporą różnicę. - Zbliżyliśmy się, chyba nawet na dwa punkty, ale brakowało tego momentu, aby przełamać wynik i potem spróbować go kontrolować - zaznacza Marcin Malczyk.
Zdaniem zawodnika Startu, jedną z przyczyn porażki był nadmiar przewinień aż czterech jego kolegów z zespołu: Sebastiana Kowalczyka, Roberta Rothbarta, Grzegorza Mordzaka i Jarosława Mokrosa. - Rosa ma dobrych Amerykanów. U nas było dużo fauli popełnianych, pospadali zawodnicy za przewinienia - podkreśla Malczyk.
Ambicji i zaangażowania gdynianom nie brakowało. - Walczyliśmy, było to drugie spotkanie w ciągu trzech dni, może w pewnym momencie wkradło się zmęczenie, ale zespół Rosy przecież też miał mecz, także nie można się tym usprawiedliwiać. Zabrakło może trochę szczęścia, bo serce na pewno pozostawiliśmy na boisku - zapewnia niski skrzydłowy.
Malczyk zdobył w niedzielnym pojedynku 7 punktów. Wykonywał jeden rzut wolny, który jednak... nie doleciał do kosza, nie dotykając nawet obręczy. - Poza osobistym, którego nie będę komentował, jak zawsze walczyłem. Próbowaliśmy rozbijać strefę, która nieźle wychodziła Rosie. Mogło więcej rzutów wpaść, ale kosze są tutaj nowe, świeżo wymienione, sztywne, także ciężko było trafić - komentuje.
W poprzednim sezonie w hali Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji w Radomiu klub z Trójmiasta świętował awans do Tauron Basket Ligi. Po wygranej pierwszoligowej batalii teraz ten obiekt nie będzie zbyt dobrze kojarzył się zawodnikom Startu. - Po miłych wspomnieniach z tej hali z zeszłego roku, teraz chyba przestanę lubić to miejsce. Liczymy, że w ostatnim meczu drugiego etapu z Radomiem, u siebie, w końcu się przełamiemy i uda nam się wygrać - zapowiada Malczyk.