Przegrać na zapleczu ekstraklasy różnicą 77 punktów to wyczyn, którym pochwalić w ostatnich kilkudziesięciu latach może się niewiele drużyn... Ściślej mówiąc jedna, a dokładnie Resovia Rzeszów. Rzeszowianie zadziwili w ostatnią niedzielę całą Polskę. I to niestety, w negatywnym tego słowa znaczeniu.
To co wydarzyło się przy okazji meczu pierwszej ligi koszykarzy pomiędzy Resovią Rzeszów i ŁKS-em Łódź przeszło najśmielsze oczekiwanie wszystkich: Kibiców rzeszowskiej drużyny, a także tych, którzy już przed sezonem skazywali Resovię na spadek do drugiej ligi. Powiedzmy sobie szczerze. Ilu z nich spodziewało się, że drużyna z Podkarpacia przegra w jednym spotkaniu różnicą ponad siedemdziesięciu punktów, nie zdobywając przy tym nawet połowy z tego? Zapewne żaden.
Pierwsze wrażenie dziennikarzy (w tym także moje), kibiców i ludzi związanymi ze sportem, na wiadomość o wyniku z niedzielnego spotkania w Rzeszowie to szok, niedowierzanie, wreszcie zastanawianie się: Czy aby na pewno wynik ten nie jest pomyłką, żartem, czymkolwiek byle nie prawdą? Niestety nie był... i nie piszę tego ze względu na sympatię do rzeszowskiego klubu, lecz dlatego, że podobnie jak innym ludziom, którzy piszą o koszykówce, zależy na dobru tej dyscypliny w naszym kraju. Takie wyniki jak ten z niedzieli na pewno temu nie pomagają. Bo co ma sobie pomyśleć przeciętny kibic sportowy, który dowie się z jakiegokolwiek źródła, że spotkanie na zapleczu ekstraklasy (!) kończy się takim wynikiem? Czy po takiej wiadomości będzie jeszcze kiedykolwiek chciał słyszeć o polskiej koszykówce?
Tym bardziej, że taki "rekordowy" wynik nie był dla tego zespołu jednorazowym "osiągnięciem". W szóstej kolejce Resovia doznała innej, tylko trochę mniej kompromitującej porażki. Rzeszowianie w Łańcucie ulegli tamtejszemu Sokołowi, zdobywając w całym spotkaniu równie zadziwiającą liczbę punktów, mianowicie 32. Wydawało się wówczas, że to spotkanie to tylko zwiastun dalszej, równie kompromitującej gry Resovii. Tak też by było, gdyby nie rozegrane awansem spotkanie z czternastej kolejki, w którym Bieszczadzkie Wilki wzniosły się na (wyżyny?) swoich (umiejętności?) i pokonały innego słabeusza, rezerwy Asseco Prokomu Sopot. Było to jak na razie jedyne (i ostatnie?) zwycięstwo Resovii w pierwszej lidze.
Tak naprawdę trudno pokusić się o właściwe wnioski. Nikt bowiem nie potrafi chyba wytłumaczyć, dlaczego gra rzeszowskiego klubu wygląda tak jak wygląda. Niektórzy powiedzą, że w zespole z Rzeszowa, w ostatnim "rekordowym" pojedynku zabrakło trzech podstawowych zawodników. Może to i prawda. Trzeba jednak pamiętać, że zarówno Tomasz Włodarczyk, Kacper Młynarski, jak i Mirosław Babiarz grali jednak we wspomnianym wcześniej spotkaniu w Łańcucie. Pytanie tylko, czy razem z nimi, rzeszowianie byliby choć trochę przeciwstawić się łódzkiej drużynie? Kibice w Rzeszowie mają ciężki orzech do zgryzienia. Nie wiedzą bowiem co w kolejnym meczu pokażą ich ulubieńcy. Czy i kiedy znów będą najgłośniejszą drużyną w Polsce i to w negatywnym tego słowa znaczeniu. Fani Resovii drżą o swoją drużynę. Drżą, a my drżymy razem z nimi. Drżymy o dobro polskiej koszykówki, które akurat teraz, w czasach posuchy tej dyscypliny w naszym kraju, przy takiej postawie niektórych drużyn (i to w drugiej pod względem poziomu lidze w Polsce) jest poważnie zagrożone.