New Jersey Nets nie wygrali mecz w hali Phoenix Suns od 14 lat. Tym razem nic nie zapowiadało żeby było inaczej. Po kontuzji do gry wrócił Steve Nash, który od początku bardzo dobrze kierował resztą zespołu. W strefie podkoszowej brylował z kolei Amare Stoudemire, dzięki czemu przewaga Słońc urosła do stanu 23:11. Później było już tylko gorzej a z minuty na minutę rozkręcał się Devin Harris. 25-letni rozgrywający rozegrał swoje najlepsze spotkanie w karierze, notując 47 punktów, 8 asyst i 7 zbiórek! Gracz Nets trafił 14 z 25 rzutów z gry, mając 100 proc. skuteczność z linii rzutów wolnych (17/17). Tym razem tylko asystentem był Vince Carter, który do dorobku drużyny dorzucił 28 punktów i 5 asyst. W drugiej połowie gospodarze zaczęli popełniać bardzo dużo strat, co po raz kolejny okazało się jedną z głównych przyczyn porażki. Zawodnicy z Arizony aż 22 razy tracili piłkę. Co więcej, w kluczowym momencie z boiska wyleciał Stoudemire, który otrzymał drugie przewinienie techniczne za kłótnie z sędziami. - Czternaście lat, czternaście lat! - powtarzał po meczu szczęśliwy Lawrence Frank, szkoleniowiec zwycięzców.
Detroit Pistons nie lubią grać w niedzielę. Już czwarty tydzień z rzędu Tłoki przegrywają w ostatnim dniu tygodnia. Tym razem na ich drodze stanęło Portland Trail Blazers, które po słabym początku sezonu, spisuje się coraz lepiej. Kluczowa dla losów gry okazała się pierwsza kwarta. W niej fatalnie spisywali się podstawowi gracze Detroit (1/9 z gry), dzięki czemu przewaga Smug szybko osiągnęła 14 punktów. W pierwszej połowie świetnie spisywał się LaMarcus Aldridge, który po dwóch kwartach miał na swoim koncie już 18 punktów. Gospodarze wzięli się do odrabiania strat po przerwie, jednak sił starczyło im jedynie do połowy ostatniej kwarty. Wówczas piąty bieg wrzucili goście a do skutecznego Aldridge’a dołączył także Brandon Roy. Dla Portland była to czwarta wygrana z rzędu. - Jedyne co mogę zrobić, to poprosić władze ligi, żeby nie planowali nam meczów w niedzielę - żartobliwie mówił Michael Curry, trener Pistons.
O każdej porze dnia i nocy mogą grać Los Angeles Lakers. Jeziorowcy wygrywają z każdym, zarówno na wyjeździe jak i we własnej hali. Kolejną ofiarą finalistów NBA okazało się Toronto Raptors. Drużyna z Kanady wciąż ma w głowie historyczny mecz z 22 stycznia 2006 roku, w którym Kobe Bryant zaaplikował im 81 punktów. W niedzielny wieczór lider Lakers pokazał klasę w pierwszej połowie, zdobywając 21 punktów. Kiedy przewaga była już bezpieczna trener Phil Jackson pozostawił go na ławce rezerwowych. Nie wpłynęło to na końcowy wynik meczu, dzięki czemu kalifornijski zespół triumfował po raz ósmy z rzędu. Brakuje im już tylko dwóch zwycięstw, aby poprawić rewelacyjny początek z rozgrywek 2001/2002 - 16/1.
Detroit Pistons - Portland Trail Blazers 85:96
(R. Hamilton 18, R. Stuckey 15, R. Wallace 11 - L. Aldridge 27, B. Roy 19, G. Oden 11 (13 zb))
Philadelphia 76ers - Chicago Bulls 92:103
(E. Brand 21 (12 zb), T. Young 17, A. Miller 15 (10 as) - B. Gordon 21, D. Gooden 20 (12 zb), D. Rose 18 (10 as))
Denver Nuggets - Houston Rockets 104:94
(C. Billups 28 (10 as), J.R. Smith 19, Nene 17 (10 zb) - Y. Ming 18 (11 zb), R. Alston 16, A. Brooks 15)
Phoenix Suns - New Jersey Nets 109:117
(S. Nash 26, A. Stoudemire 25 (12 zb), M. Barnes 18 - D. Harris 47, V. Carter 28, Y. Jianlian 14)
Los Angeles Lakers - Toronto Raptors 112:99
(P. Gasol 24, K. Bryant 23, A. Bynum 18 (10 zb) - A. Parker 19, A. Bargnani 14 (11 zb), J. Calderon 12 (12 as))