Sukces całego zespołu - wywiad z Kevinem Hamiltonem, rozgrywającym Kotwicy Kołobrzeg

W niedzielnym spotkaniu PLK Anwil Włocławek podejmował w Hali Mistrzów Kotwicę Kołobrzeg. Choć gracze Anwil zapowiadali srogi rewanż, ostatecznie to goście wywieźli dwa punkty z Włocławka. Stało się tak w dużej mierze dzięki bardzo dobrej grze Kevina Hamiltona. W rozmowie z portalem SportoweFakty.pl Amerykanin nie czuje się jednak bohaterem, podkreśljąc wkład w zwycięstwo całego zespołu.

Michał Fałkowski
Michał Fałkowski

Michał Fałkowski: Czy można powiedzieć, że Kotwica Kołobrzeg ma receptę na włocławski Anwil? Drugi mecz i drugie, tym razem zdecydowane zwycięstwo…

Kevin Hamilton: Nie, myślę, że nie ma żadnej recepty. My po prostu wykonaliśmy bardzo dobrą robotę podczas meczu, realizując od pierwszej do ostatniej minuty nakreślony wcześniej przez trenera plan. Anwil to bardzo dobry zespół, ale my wiedzieliśmy co musimy zrobić, żeby wygrać tamto spotkanie.

Jaki zatem był to plan?

- Cóż, pierwszą wskazówką, którą dostaliśmy od naszego trenera było odcinanie wysokich graczy Anwilu od podań i trzymanie ich jak najdalej od tablic. Ostatecznie nie udało się tego wykonać w stu procentach, gdyż mieliśmy mniej zbiórek od Anwilu, lecz na szczęście nie zaważyło to na wyniku. Ponadto mieliśmy bronić tak, by gospodarze nie mogli mijać naszej pierwszej linii. Trener uczulał nas na to, że jeśli ich rozgrywający minie pierwszego obrońcę, bardzo łatwo potem znajduje swoich kolegów na wolnych pozycjach. Myślę, że to był kawał dobrej roboty z naszej strony.

Dwa punkty w tym meczu zawdzięczacie bardziej dobremu atakowi czy dobrej obronie?

- Ciężko powiedzieć jednoznacznie, ale myślę, że nasza defensywa była tutaj kluczowa. Nasz atak zwykle prezentuje się bardzo dobrze, więc o to byłem spokojny. Przed meczem zdawałem sobie sprawę, iż Anwil to zespół o bardzo dużej sile rażenia, więc z perspektywy czasu twierdzę, iż to obrona była decydująca.

Mówi pan o obronie, lecz nie da się ukryć, że straciliście aż 80 punktów…

- Cóż, bardzo dużą krzywdę wyrządził nam Andrzej Pluta. Tego wieczoru był po prostu w gazie i mam wrażenie, że trafiałby nawet wówczas gdybyśmy go cały czas podwajali. Co mogę więcej powiedzieć? Musisz pamiętać, że czasami nie da się kontrolować wszystkich rzeczy, które dzieją się na parkiecie. Z drugiej strony jednak udało się nam bardzo skutecznie ograniczyć poczynania pozostałych graczy, którzy spisali się poniżej swoich możliwości. Gdyby bowiem wszyscy koszykarze Anwilu zagrali na swoim normalnym poziomie, o zwycięstwo byłoby dużo ciężej. Tym bardziej cenna jest nasza wygrana.

No właśnie. W drugich dziesięciu minutach prowadziliście nawet 17:32 czy 22:37, by w zaledwie kilka chwil stracić całą przewagę i na przerwę schodzić z zapasem tylko dwóch punktów…

- Zgadza się. Nie da się ukryć, że po prostu w pewnym momencie pogubiliśmy się i przestaliśmy grać swoją koszykówkę w ataku. Anwil tymczasem rzucił z rzędu 16 punktów nie tracąc przy tym żadnego. Bardzo pomagali im ich fani i to czyniło ich jeszcze bardziej skutecznymi. U nas ponadto brakowało dobrej komunikacji, popełnialiśmy proste błędy. Na szczęście nasz kapitan, Tomasz (Cielebąk - przyp. M.F.) trafił trójkę i wyrwaliśmy się z tego marazmu.

Gdyby Tomasz Cielebąk nie trafił tego rzutu, przegrywalibyście do przerwy. Czy miałoby to jakieś znacznie psychologiczne? W końcu kilka minut przed przerwą prowadziliście 15 punktami…

- Nie chcę myśleć w ten sposób. Nigdy nie wiadomo co by było, gdyby było. Nie ma co gdybać. Może zamiast Tomka trafiłby ktoś inny? Nie wiem i szczerze mówiąc w tej chwili jest to mało ważne.

Zapytam wobec tego inaczej. W ostatnich kilku minutach drugiej kwarty Anwil był wyraźnie w gazie. Wydawało się, że przerwa między dwiema połowami wpłynęła na gospodarzy niekorzystnie, zaś wam pomogła się pozbierać. Zgodzi się pan z tym?

- Tak, tutaj masz rację. Potrzebowaliśmy tej przerwy, by jeszcze raz sobie wszystko ułożyć i ponownie zacząć grać swoją koszykówkę. Jak już mówiłem, Anwil zanotował w pewnym momencie serię 16:0 lecz, na nasze szczęście, piętnastominutowa przerwa to nieodłączny element każdego spotkania (śmiech). Po zmianie stron wyszliśmy z myślą, że skoro już raz wypracowaliśmy sobie przewagę, możemy to zrobić ponownie.

Wliczając mecz z Anwilem, było to już czwarte spotkanie, w którym gracie bez kontuzjowanego Juliena Millsa. W powszechnej opinii bez swojego lidera radzicie sobie o wiele lepiej …

- Nigdy, ale to nigdy nie powiedziałbym, że bez Skipa (tak koledzy z zespołu nazywają Millsa - przyp. M.F.) jest lepiej. On jest jednym z najlepszych niskich koszykarzy w tej lidze i definitywnie brakuje nam jego obecności na parkiecie. Jestem bardzo dumny z tego, że bez niego idzie nam całkiem dobrze. Mimo to, wszyscy mamy nadzieję, że Skip wróci do nas tak szybko jak tylko się da, gdyż w dalszej części sezonu będziemy go potrzebować z całą pewnością.

Nie da się jednak ukryć, że bez niego wygraliście cztery mecze z rzędu…

- Tak, nie da się tego ukryć. I mam nadzieję, że wygramy następnych dwadzieścia spotkań z rzędu. Nie ma co rozmyślać, czy gramy ze Skipem czy bez niego…

Jakby skomentował pan swój własny występ?

- Jestem zdania, że zagrałem dobry mecz. Z drugiej strony jednak wiem, że mogę grać na zdecydowanie wyższym poziomie. Trochę oglądałem mecz z Anwilem na płycie DVD i muszę przyznać się, że w paru sytuacjach zachowałem się słabo i mogłem podjąć inną decyzję. W ogólnym rozrachunku jestem jednak bardzo zadowolony ze swojego występu z prostej przyczyny - wygraliśmy, a ja miałem w tym swój udział.

I to nie mały - 25 punktów, 3 asysty, 3 zbiórki, 3 przechwyty i aż 10 wymuszonych fauli…

- To tylko cyferki. Oczywiście, po spotkaniu każdy kibic patrzy tylko na nie, ale ważne są również inne rzeczy, których statystyki nie obejmują - dobra zasłona czy dobre ustawienie. Byłbym jednak hipokrytą, gdybym stwierdził, że nie cieszę się z tego, że udało mi się rzucić aż 25 punktów.

Trener Sebastian Machowski od początku sezonu podkreślał, że należy pan do czołowych rozgrywających w lidze. Na konferencji prasowej po meczu z Anwilem niemiecki szkoleniowiec ponownie podkreślił, że jest pan jednym z najlepszych playmakerów…

- Tak, słyszałem o tym i jest to bardzo miłe. Kilka osób mówiło mi również, że przez pewien czas prowadziłem w lidze w klasyfikacji asyst i muszę przyznać, że było to bardzo sympatyczne uczucie. To jest jednak jest zabawne (śmiech)… Uwierzyłbyś, że nigdy nie zagrałem pełnego sezonu jako rozgrywający? Ja nadal cały czas się uczę i mam nadzieję, że z każdym meczem będę radził sobie coraz lepiej.

Mówi pan, że nie zagrał pełnego sezonu na pozycji numer 1… Na parkiecie imponuje pan jednak spokojem, dojrzałością czy podejmowaniem decyzji. Skąd to się bierze?

- No tak, zgadza się. Nigdy nie byłem przypisany do jednej pozycji przez dłuższy czas. Nawet już w szkole średniej trenerzy uznali, że jestem klasycznym combo guardem, czyli z powodzeniem mogłem występować na dwóch pozycjach obwodowych. Według mojej własnej opinii, nigdy nie byłem samolubnym graczem, więc nie jest mi trudno przywyknąć do roli typowej jedynki. Myślę, że moim dużym atutem jest dobre panowanie nad piłką, co na tej pozycji jest arcyważne. Jedyne co teraz muszę robić, to w każdym spotkaniu wpasowywać się w grę zespołu. Nie mogę grać ani o tempo za szybko, ani za wolno. Muszę grać tak, jak oczekuje ode mnie drużyna.

Kto wobec tego jest najlepszym rozgrywającym ligi według Kevina Hamiltona?

- Nie da się jednoznacznie stwierdzić, kto jest najlepszym rozgrywającym ligi. Jest wielu koszykarzy, którzy robią świetną robotę i zasługują na to miano. Myślę, że w dalszej części sezonu wyklaruje się ścisła czołówka z obecnej grupy kilku wartościowych playmakerów. Mam tylko nadzieję, że i ja również załapię się do tej grupy. Jeśli tak by się stało, byłbym bardzo zadowolony, lecz byłby to sukces nie tylko mój, a całego zespołu.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×