Jarosław Galewski: Gratuluję zwycięstwa. Nie da się jednak ukryć, że zapewniliście je sobie grą w drugiej połowie, bo pierwsze dwadzieścia minut to zdecydowanie lepsza gra gości z Sopotu...
Marcin Sroka: W pierwszej połowie pozwoliliśmy naszym przeciwnikom na zbyt wiele. Na pewno nie broniliśmy tak, jak oczekiwał od nas trener. Drużyna przeciwna rzuciła zdecydowanie za dużo punktów. Nie powinniśmy ich stracić aż tyle we własnej hali. Niestety, stało się inaczej i do przerwy przegrywaliśmy dziesięcioma punktami.
Chyba zgodzisz się, że Wasi rywale imponowali skutecznością szczególnie w pierwszej kwarcie, kiedy niemal każdy rzut Prokomu znajdował drogę do kosza...
- Dokładnie tak, ale jak wiadomo nie wszystko można trafiać przez czterdzieści minut. Prokom grał pierwszą połowę na znakomitej skuteczności i to w dużej mierze zadecydowało o prowadzeniu gości do przerwy. W drugiej części meczu ograniczyliśmy poczynania naszych rywali i w efekcie goście przestali trafiać. Przede wszystkim zagraliśmy zespołowo w obronie. To był klucz do zwycięstwa w całym pojedynku.
Niecelne rzuty wolne w końcówce wprowadziły sporo niepotrzebnej nerwowości...
- Zgadza się. Wystarczyło trafić jeden rzut i wtedy, nawet po celnym rzucie Shakura, moglibyśmy przeprowadzić spokojnie akcję dającą nam zwycięstwo. Niestety, tak się nie stało i goście doprowadzili do remisu. Jednak wspaniała gra Eda Coty i naszego chłopaka, który fruwa nad obręczami, sprawiły, że wygraliśmy to spotkanie.
Wywołałeś temat ostatniej akcji spotkania. Czy to zagranie było planowane?
- Można powiedzieć, że było to planowane. Na czasie Ed Cota powiedział, że należy zwrócić uwagę na latającego tego dnia Johna. Nasz rozgrywający zasugerował, że John powinien być w pobliżu obręczy. Jak się to zakończyło wszyscy doskonale wiemy.
Prokom to ciągle drużyna o sporej renomie w polskiej lidze, ale chyba zgodzisz się, że ten zespół jest w tym roku gorszy niż przed laty...
- Na pewno coś w tym jest. Myślę, że należy ich uznać nie tyle za gorszą drużynę, bo przecież mają klasowych graczy, ale raczej za zespół, któremu czegoś brakuje. Może jest to kwestia odpowiedniej chemii w drużynie. Moim zdaniem nasi ostatni rywale mogliby grać spokojnie swoje mecze i wygrywać je różnicą czterdziestu lub trzydziestu punktów.
Zwycięstwo w spotkaniu z Prokomem było tym wymarzonym prezentem urodzinowym?
- Na pewno tak. Za dwa dni obchodzę urodziny (wywiad przeprowadzony zaraz po meczu z Prokomem) i powiem szczerze, że podczas meczu z Prokomem zrobiło mi się bardzo miło, gdy kibice wręczyli mi kwiaty. Ale wracając do pytania, to zwycięstwo w tym pojedynku było na pewno wymarzonym prezentem urodzinowym.
Nadal trwa wyjazdowa niemoc Twojego zespołu. Czego zabrakło w pojedynku z AZS-em Koszalin?
- Przede wszystkim zabrakło konsekwencji do samego końca spotkania. Kiedy prowadziliśmy pięcioma punktami, w nasze szeregi wdarło się trochę nerwowości i wydaję mi się, że to zadecydowało o naszej porażce.
Bez zwycięstw na wyjazdach nie macie czego szukać w playoff. Co trzeba poprawić przed najważniejszą fazą rozgrywek, aby przywozić komplety punktów z hal przeciwników?
- Przede wszystkim obronę. W meczu z Prokomem pokazaliśmy charakter w defensywie i to trzeba koniecznie przenieść na mecze wyjazdowe.
Jaki plan minimum na dwa ostatnie pojedynki przed fazą playoff?
- Plan minimum i maksimum: 2:0.
Marcinie, trzymasz na rękach swoją córeczkę. Czy pójdzie ona w ślady swojego taty i będzie grać w przyszłości w koszykówkę?
- (śmiech) Mam nadzieję, że nie. Na pewno nie chciałbym, żeby to robiła, ale oczywiście wybór pozostawiam jej. Jeżeli pojawi się syn, to będę go nakłaniał do sportu. Do jakiego? To się okaże. Jeśli chodzi o moją osobę, to próbowałem chyba wszystkich sportów. Zaczynałem od wielu różnych dyscyplin. Kiedyś byłem nawet mistrzem Polski w pchnięciu kulą (śmiech). Jeżeli w przyszłości będę miał syna, to na pewno będę go kierował w stronę koszykówki, ale oczywiście ostateczny wybór pozostawię jemu. A co do córki, to myślę, że lepszym sportem dla kobiety jest siatkówka.