Zostanę z koszykówką na zawsze - rozmowa z Uvisem Helmanisem, byłym graczem Bobrów, Stali i Śląska

Uvis Helmanis do Polski trafił w 1999 roku. Bobry Bytom, dla których wówczas grał, były jego pierwszym klubem poza Łotwą. Tak samo jak z Bobrami, ze Stalą łotewski skrzydłowy osiągnął niewiele. Udało się dopiero we Wrocławiu, gdzie Helmanis sięgnął po mistrzostwo Polski. Aktualnie Łotysz gra w swojej ojczyźnie dla ASK Ryga, a nam opowiada o całej dotychczasowej karierze.

W tym artykule dowiesz się o:

Marek Mosakowski: Rozgrywki ligi łotewskiej dobiegają końca. Jaki to był sezon dla pańskiej drużyny?

Uvis Helmanis: Bardzo nieudany. Na początku mieliśmy silny skład i dobrych trenerów, ale po świętach Bożego Narodzenia przyszły problemy finansowe i połowa drużyny odeszła. Pomimo to zakończyliśmy rozgrywki ligi łotewskiej na trzecim miejscu, a rozgrywki Ligi Bałtyckiej na czwartym. Nie udało nam się tylko wyjść z grupy w Pucharze ULEB. Jestem zadowolony, że udało nam się dokończyć sezon. W marcu byliśmy bliscy rezygnacji.

Niebawem odbędzie się decydujący mecz finału ligi pomiędzy Baronsem Ryga a BK Ventspils [3:3, rozmowa przeprowadzona 26 maja]. Komu pan kibicuje?

- Myślę, że Barons wygrają. Sercem jestem jednak za Ventspilsem, ponieważ Agris Galvanovskis, trener tej drużyny, to mój bliski przyjaciel.

W 1999 roku opuścił pan rodzinne strony i przeniósł się do Polski, aby grać dla Bobrów Bytom. Nie był to jednak szczęśliwy okres dla tego klubu.

- Przed tym jak klub zaczął mieć problemy finansowe, mieliśmy bardzo dobrą drużynę i nieźle graliśmy. Pierwszym trenerem był wówczas Teodor Mollov i był to naprawdę świetny fachowiec, a prywatnie bardzo miły człowiek. Potem zniszczoną już drużynę przejął Miodrag Gajić. Był trochę szalony, znał się na koszykówce, ale jego niektóre reakcje podczas meczów przysparzały mnie o ból głowy. W Bytomiu poznałem kilka świetnych osób, jak na przykład Andrzeja Wierzgasza, Mirosława Łopatkę, Krzysztofa Sidora czy prezesa klubu Marka Bilińskiego, który bardzo wiele mi pomógł.

W sezonie 2000/2001 związał się pan ze Stalą Ostrów Wlkp., jednak grał pan tam tylko przez pierwszą część rozgrywek.

- Stal także trapiły problemy finansowe i nie płacili nam przez cztery miesiące. Dlatego nie mogłem dalej tam grać i tuż po świętach bożonarodzeniowych opuściłem Ostrów. Wówczas pierwszy raz spotkałem się z tak dużą ilością kłamstw, których autorem byłe trener Andrzej Kowalczyk. Straszna sytuacja, ale miała też dobre strony, bo dała mi doświadczenie. Do dnia dzisiejszego nie otrzymałem jednak należnych mi pieniędzy ze Stali. Może któregoś dnia przytrafi się cud.

Jednak szybko znalazł pan nowego pracodawcę i wylądował w Śląsku Wrocław, który problemów finansowych nie miał.

- To była niesamowita drużyna z perfekcyjnym trenerem Andrejem Urlepem. Nauczył mnie wielu pożytecznych rzeczy. Trenowaliśmy bardzo ciężko i tak samo graliśmy w każdym meczu. Byliśmy niczym jedna wielka pięść i dlatego wygrywaliśmy. Nie grałem dużo, ale zyskałem bardzo wiele doświadczenia.

Miał pan okazję grać dla trzech różnych polskich klubów. Jakie wnioski z tej polskiej przygody się panu nasuwają?

- Kiedy grałem w Polsce, poziom ligi był bardzo wysoki. Tak to przynajmniej odbierałem. Polskie drużyny pokazują się z dobrej strony w Europie. Podczas gry we Wrocławiu miałem okazję pierwszy raz zagrać w Eurolidze. Najlepsze wspomnienie z Polski to bez wątpienia mistrzostwo ze Śląskiem, a najgorsze trener Kowalczyk.

Po opuszczeniu Wrocławia wyjechał pan na pięć lat do Niemiec, w tym przez cztery lata grał pan dla Brose Bamberg, z którym udało się panu znaleźć w szesnastce najlepszych drużyn Europy.

- Bamberg był pierwszą niemiecką drużyną, która doszła do TOP 16 Euroligi. To był nasz cel. Oczywiście wszyscy chcieli więcej, ale nasi przeciwnicy byli za dobrzy. To i tak był duży sukces dla tej drużyny.

Organizacja klubów musiała być perfekcyjna, skoro spędził pan w Niemczech tyle czasu...

- Zgadza się, wszystko było bez zarzutów. Nigdy nie miałem żadnych problemów, dlatego mieszkałem i grałem w Niemczech przez pięć lat.

W 2006 roku, po siedmiu latach gry za granicą, powrócił pan na Łotwę. Jak przez ten czas zmieniły się rozgrywki w pana kraju?

- Drużyny były lepsze, a poziom ligi znacznie się podniósł. Przez ostatnie trzy lata na Łotwie grało wielu świetnych koszykarzy. Do kraju postanowili wrócić także Łotysze, którzy grali za granicą, jak na przykład Skele, Jahovics, Valters czy Vitols.

Dwóch z wymienionych przez pana koszykarzy: Armands Skele i Gatis Jahovics swoje pierwsze poważne kroki w koszykówce stawiało w Polsce. Gdyby dodać do tego jeszcze Janisa Blumsa, można by rzec, że Polska to dobre miejsce dla młodych graczy.

- Podstawową sprawą jest to, że młody koszykarz musi dużo grać i to dla dobrego szkoleniowca. Jeżeli grasz w dobrej drużynie i dla właściwego trenera, to będziesz się rozwijał. W każdym kraju można poczynić postępy.

W Polsce grali także pana koledzy z Łotwy, Edgars Sneps i Raimonds Miglinieks. Macie ze sobą jeszcze kontakt?

- Tak, rozmawiamy prawie codziennie. Jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi i mam nadzieję, że tak pozostanie. Obydwaj byli świetnymi graczami i grali podobnie, nigdy się nie poddawali i myśleli z wyprzedzeniem. Dodatkowo Raimonds miał niesamowity talent do podawania.

Jeżeli weźmie pan udział w kolejnych mistrzostwach Europy będzie, będzie to już pana szósty turniej. Który z nich wspomina pan najlepiej?

- Bez wątpienia mistrzostwa z 2001 roku w Turcji. Wówczas pokonaliśmy Litwę oraz Słowenię i zajęliśmy ostatecznie 8. lokatę.

W Polsce przed reprezentacją Łotwy stanie trudne wyzwanie w postaci m. in. reprezentacji Rosji i Niemiec. Jakie są pana prognozy?

- Najważniejsze to zebrać najlepszych graczy z Łotwy i grać jak jeden organizm, a wtedy nikt nas nie pokona. Nie ma znaczenia, z kim zagramy, czy to będzie Rosja, Niemcy, czy nawet Polska. Mam nadzieję, że wreszcie zobaczę jak Kaspars Kampala i Andris Biedrins grają razem.

Biedrins to bez wątpienia zawodnik numer jeden w kadrze Łotwy i jedyny, który na co dzień gra w NBA. Na przykładzie takich koszykarzy widać, że system szkolenia w USA przewyższa ten w Europie.

- Tak. Andris przez ostatnie dwa lata poczynił olbrzymie postępy. Gra dużo i dobrze. Dodatkowo mogę powiedzieć, że jak na swój wiek jest naprawdę dobrze myślącym człowiekiem. To już duża gwiazda. Przy okazji wspomnę tylko, że bardzo podoba mi się styl gry Matjaza Smodisa. Jest wielu graczy lepszych, ale ja preferuję właśnie taki styl gry.

Która drużyna według pana zdobędzie mistrzostwo Europy?

- Wszystkie drużyny mają na dzień dzisiejszy takie same szanse. Nie jestem Nostradamusem, więc powiem, że wygra lepszy.

Powróćmy do końca lat pańskiej młodości. Wychował się pan za żelazną kurtyną, w Związku Radzieckim. Jak wyglądały pana pierwsze kroki w koszykarskiej karierze?

- Pierwsze treningi odbyłem w wieku 10 lat. Wówczas trener Bajarz chodził po szkołach i poszukiwał młodych chłopców, którzy chcieliby grać i tak właśnie wszystko się zaczęło. Kiedy miałem 14 lat, wyjechałem do Rygi, gdzie uczyłem się w szkole koszykarskiej. Tam spotkałem Snepsa. Moim marzeniem jako młodego chłopaka, zresztą jak tak innych koszykarzy w moim wieku, była gra dla VEF Ryga. Nigdy nie marzyłem, żeby grać za granicą. Żyłem przecież w ZSRR.

Kogo pan podziwiał jako adept koszykówki?

- Zawsze skupiałem się na swojej grze, ale jeżeli muszę kogoś wytypować, to oczywiście Michaela Jordana. Jako jedyny potrafił sam zmienić oblicze gry. Teraz kibicuję LeBronowi Jamesowi.

Koszykarska emerytura zbliża się już nieuchronnie. Myślał pan nad swoją przyszłością?

- Nadal kocham grać w koszykówkę i za każdym razem kiedy wychodzę na parkiet, czuję motylki w brzuchu (śmiech). Dopiero kiedy zaniknie to uczucie, zawieszę buty na kołku. W zeszłym roku ukończyłem kurs trenerski w Rydze, więc będę chciał zostać trenerem. Na pewno zostanę z koszykówką na zawsze.

Komentarze (0)