- Drużyna Chimek od pierwszego gwizdka pokazała, że trzeba z nią grać fizycznie, atletycznie, agresywnie, dostosować się do rywala. Trzeba wejść na wyżyny, by grać z takim przeciwnikiem jak równy z równym. To spotkanie pokazało, gdzie są Chimki, a gdzie my - podkreśla Filip Matczak, którego Stelmet Enea BC Zielona Góra, zgodnie z przewidywaniami, w niedzielny wieczór, uległ Chimkom Moskwa 74:97.
Drużyna Igora Jovovicia długo szukała pomysłu na rosyjskiego rywala. Już do przerwy Chimki miały nad zielonogórzanami 21 punktów przewagi (33:54). Po zmianie stron dystans między drużynami powiększył się do 30 "oczek", po czym rytm zaczęli narzucać... miejscowi. Po serii 22:4 ich różnica do Chimek zmalała do 12 punktów, ale na więcej polskiej drużyny nie było stać.
- Dostaliśmy "plaskacza" w twarz i się przebudziliśmy. Poczuliśmy, że możemy z nimi powalczyć. Ale po dobrym fragmencie zawodnicy Chimek znów trafiali trudne rzuty. Rywale mają rewelacyjnych koszykarzy, którzy zostali ściągnięci po to, by decydować o losach meczu. Gdy ponownie odskoczyli, nie było o czym mówić - mówi Matczak.
W zasadzie wspomniana seria na przełomie trzeciej i czwartej kwarty to jeden z niewielu pozytywów w Stelmecie po konfrontacji z Chimkami. Ale w pojedynku z tak klasowym rywalem trzeba cieszyć się nawet z takich sukcesów. - Fajnie, bo kibice wtedy ożyli. Daliśmy im nadzieję. Poczuli, że jesteśmy zaangażowani, by wygrać to spotkanie, ale nie oszukujmy się - z takim rywalem euroligowym gra się bardzo trudno - zaznacza rzucający.
ZOBACZ WIDEO: Izu Ugonoh zdradza swoje marzenia. "W pierwszej rundzie walę na deski Joshuę!"