Wielki mistrz był faworytem, a poddał się bez walki. Teraz tłumaczy decyzję

PAP / Adam Warżawa / Na zdjęciu: Tomasz Majewski
PAP / Adam Warżawa / Na zdjęciu: Tomasz Majewski

- Chcę zostać prezesem PZLA, ale jeszcze nie teraz. Sebastian Chmara to dobry kandydat, a wielką siłą naszego środowiska jest brak kłótni - mówi Tomasz Majewski, który zrezygnował z walki o kluczowe stanowisko w polskiej lekkoatletyce.

Jeszcze nie tak dawno wybory w Polskim Związku Lekkiej Atletyki zapowiadano jako pojedynek dwóch znakomitych sportowców i dotychczasowych wiceprezesów. Tomaszowi Majewskiemu dawano nawet większe szanse, bo dwukrotny mistrz olimpijski poza większymi sukcesami sportowymi mógł się pochwalić także namaszczeniem na prezesa przez środowisko związane z obecnym prezesem Henrykiem Olszewskim. Do pojedynku między Majewskim a Sebastianem Chmarą jednak nie dojdzie, bo Majewski na ostatniej prostej wycofał się z wyścigu.

Chmara nie będzie miał jednak łatwej sytuacji, bo choć prezesurę ma już w kieszeni (podczas wyborów odbywających się 30 listopada będzie jedynym kandydatem), to jednak obejmie władze w trudnym okresie, gdy po igrzyskach w Tokio (lekkoatleci z Polski zdobyli dziewięć medali), tym razem z Paryża wrócili z tylko jednym medalem (Natalia Bukowiecka).

Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Dlaczego nie wystartuje pan w wyborach na prezesa PZLA?

Tomasz Majewski, dwukrotny mistrz olimpijski, wiceprezes PZLA: Mam dopiero 43 lata, jak na działacza jestem jeszcze bardzo młody, a przede mną jeszcze wiele lat pracy. Swoją karierę planuję z dużym wyprzedzeniem i podchodzę do tego zupełnie spokojnie. Startuję w wyborach do zarządu, bo chcę dalej pracować dla PZLA.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie Bramkarz był bezradny. Kapitalny gol w Hiszpanii

Czuje pan zawód, że już teraz nie zdołał zdobyć na tyle dużego poparcia, by podjąć się wyzwania?

Jeszcze przed igrzyskami czułem, że to nie jest odpowiedni czas na takie wyzwanie. To była moja decyzja, nie ma mowy o żadnym zawodzie.

Czy to prawda, że z Sebastianem Chmarą scenariusz na wybory ustaliliście już w styczniu?

Jesteśmy wiceprezesami PZLA, pracujemy i to oczywiste, że w ostatnich latach wielokrotnie rozmawialiśmy o przyszłości. Nie pamiętam, kiedy dokładnie doszło do decydującej rozmowy. To było jednak jeszcze przed igrzyskami. Decyzja dojrzewała we mnie od dłuższego czasu. Sebastian był zdeterminowany, a ja uznałem, że to jeszcze nie jest odpowiedni moment.

Ale przecież wielokrotnie mówił pan, że chce zostać prezesem. To już nieaktualne?

Mówiłem, że będę kandydował na prezesa, ale nigdy nie precyzowałem, kiedy to się wydarzy. Dzisiaj podtrzymuję tę deklarację.

Mówi pan tak, bo w porę zorientował się, że nie ma szans w rywalizacji z Chmarą?

Ja będę ubiegał się o miejsce w zarządzie i na ten moment to w zupełności wystarczy.

Chmara chce rewolucji. Co pan na to?

Jestem przekonany, że nie będzie żadnej rewolucji. Mamy obrany kierunek, a możliwe są tylko ewolucyjne zmiany. Rewolucje nie służą wynikom i atmosferze. Potrzebujemy kontynuacji i ciężkiej pracy. Będziemy zmieniać to, co obecnie wymaga korekt. Choć wyniki być może tego nie pokazują, to jednak cały czas idziemy do przodu.

Nie uważa pan jednak, że brak kontrkandydata może uśpić działaczy?

To wielki sukces naszego środowiska, że nie dojdzie do żadnego konfliktu w walce o władze. A brak kontrkandydatów dla Sebastiana Chmary wcale nie oznacza, że zamierzamy się pogrążyć w stagnacji. Jest przeciwnie.

Gdy spojrzy pan na ostatnie lata i decyzje PZLA, to czego pan żałuje?

Wychodzę z założenia, że zawsze da się zrobić coś lepiej. Nasza reprezentacja z każdej imprezy mogła przywieźć więcej medali. Czuję jednak, że znacznie więcej jest rzeczy, z których jestem dumny, niż tych, które mógłbym poprawić.

Co ma pan na myśli?

Choćby to, że jesteśmy jednym z nielicznych związków, który ma piękną siedzibę na własność. Do tego mamy sprawnie działające biuro. Organizacyjnie większość federacji może się od nas uczyć, co widać gołym okiem kilka razy w roku na wielkich mityngach w naszym kraju. Nie wiem, czy w Europie ktoś robi to lepiej od nas.

Dlaczego?

Bo wydajemy na zawody gigantyczne pieniądze, czasem może aż za duże. Wychodzimy jednak z założenia, że mamy tylu znakomitych zawodników, że warto w ten sposób ich uhonorować, a jednocześnie promować dyscyplinę wśród szerszej publiczności.

Mówi pan o sukcesach, ale jednak widać wyraźnie, że polska lekkoatletyka jest w kryzysie, a pomysłu na wyjście nie ma.

Proszę mi wierzyć, że szkolenie jest u nas zorganizowane na poziomie europejskiej czołówki. Zmagamy się jednak z podobnym problemem co inne reprezentacje, czyli małą liczbą chętnej młodzieży i zdolnych zawodników. Na zachodzie Europy widać to być może nieco mniej, bo tamte kraje korzystają już z efektów imigracji. My musimy jeszcze na to poczekać. Są też czynniki naturalne, jak po prostu fakt, że nasi czołowi trenerzy zestarzeli się, zresztą tak samo jak zawodnicy.

Nie uważa pan, że przespaliście okres największych sukcesów? Nie stworzyliście systemu szkolenia.

Jeśli w jakiejś konkurencji tego nie zrobiliśmy, to wynikało to z niechęci trenerów. Pamiętajmy, że część z nich to wybitni fachowcy, ale jednocześnie skrajni indywidualiści. Gdy chcieliśmy wykorzystać wiedzę jednego z trenerów, to odpowiedział nam wprost, że nie ma zamiaru dzielić się nią z innymi, a swoje doświadczenia i tajemnicę sukcesu zabierze do grobu. Jego życzenie niestety się spełniło.

Mówi pan o jednym przykładzie, ale przecież mamy problem z wieloma konkurencjami, a przez zaniedbania zastąpienie obecnych liderów może okazać się niemożliwe.

Nie zgadzam się z tym. Proszę zobaczyć, co dzieje się choćby w rzucie młotem, gdzie udało się rozwinąć pomysły wybitnego trenera Czesława Cybulskiego, a jego myśl szkoleniowa doprowadziła do sukcesów kilkunastu zawodników i nawet po śmierci jest dalej kontynuowana. Jestem przekonany, że jeszcze niejeden polski młociarz podbije świat właśnie dzięki metodom tego trenera.

Z perspektywy czasu żałuje pan, że zabraliście do Paryża tak wielu lekkoatletów? Ostatecznie pojechało aż 58, a raptem kilku walczyło o medale.

Igrzyska to wyjątkowa impreza, a każdy kto ma kwalifikację, ma prawo zostać olimpijczykiem. I to nawet, jeśli faktycznie jego zapisanie się w tej imprezie miałoby się ograniczyć do jednego startu i mnóstwa zdjęć w mediach społecznościowych. Takie sytuacje będą się zdarzały, ale nie świadczy to źle o związku sportowym, ale o samym zawodniku. Ale na przyszłoroczne mistrzostwa świata do Tokio pojedziemy w znacznie mniejszym składzie.

Nie znudził się pan rolą działacza?

Wiedziałem, w co się pakuję. Nie wybrałem tego zawodu po to, by ktoś mnie chwalił.

Trzeba jednak przyznać, że w PZLA ma pan dość niewdzięczną rolę, bo to właśnie pan musi tłumaczyć związek po wszystkich konfliktach z zawodnikami. 

Ktoś musi zajmować się takimi sprawami, a ja mam doświadczenie i nie boję się trudnych sytuacji. Nigdy nie musiałem wstydzić się za postępowanie PZLA wobec zawodników, a ewentualne konflikty wynikały z niezrozumienia sytuacji. Zawodnicy potrafią powiedzieć coś w nerwach, ale zwykle dość szybko zdają sobie sprawę, że nic wielkiego się nie stało. Jeśli trzeba będzie, to w kolejnej kadencji też wezmę na siebie obowiązek tłumaczenia tych kluczowych spraw.

Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty


Komentarze (0)