Skoczyć pięć metrów, a potem… wskoczyć w sukienkę i szpilki - rozmowa z mistrzynią świata Anną Rogowską

Anna Rogowska z powodu kontuzji tegoroczne mistrzostwa Europy oglądała w telewizji i wysyłała SMS-y do Moniki Pyrek. Teraz wraca do treningów, a w rozmowie z portalem SportoweFakty.pl zdradziła ile kosztują przygotowania do sezonu i dlaczego są takie drogie. Mistrzyni świata wierzy, że skoczy kiedyś pięć metrów, a potem… ubierze szpilki i sukienkę aby potańczyć z mężem i trenerem, Jackiem Torlińskim.

W tym artykule dowiesz się o:

Wojciech Potocki: Gdzie pani oglądała ostatnie mistrzostwa Europy, które odbywały się w Barcelonie?

Anna Rogowska: Siedziałam domu oglądałam telewizyjne relacje. Gdybym się wybrała na stadion, to chyba nie byłabym w stanie przeżywać tych emocji i zdenerwowania. Kontuzja wykluczyła mnie z rywalizacji, a to sytuacja nieprzyjemna dla każdego sportowca,

Jak odebrała pani konkurs tyczkarek, złoty medal Swietłany Fieofanowej i brak Polek w finale?

- Przyznam, że to była niecodzienna sytuacja. W trakcie konkursu słałyśmy sobie z Moniką Pyrek SMS-y i dziwiłyśmy się, że ani ona, ani ja nie reprezentujemy Polski na tych mistrzostwach.

Może to lepiej, że kontuzja przyszła teraz, a nie przed konkursem olimpijskim w Londynie?

- Dokładnie. Przy okazji trochę odpoczęłam i teraz biorę się już ostro do roboty. Dla mnie dużo większe znaczenie będzie miał start w Londynie niż mistrzostwa Europy.

Mówiła pani o Monice Pyrek. Ona szaleje teraz w "Tańcu z Gwiazdami", a pani?

- Na razie nie planuję udziału w tego typu programach. Wracam po dwóch miesiącach leczenia kontuzji do treningów i to jest dla mnie najważniejsze. Nie mogę tracić energii na jakiekolwiek inne dziedziny. Najważniejszy jest powrót do formy i dobre przygotowanie do nowego sezonu. Po tak długiej przerwie muszę się po prostu skupić wyłącznie na skakaniu.

Nie tak dawno zabroniono pani trenować z Leszkiem Klimą w niemieckim Leverkusen. O co tak naprawdę chodziło?

- Tak, to ciekawa historia i wszyscy o to ostatnio pytają. Trenowałam tam dwa lata, a głównym powodem były świetne warunki jakie tyczkarzom zapewniono w Leverkusen. Leszek, kiedy tylko zwracałam się do niego, pomagał jak mógł i służył dobrą radą, ale trenowałam zawsze z Jackem Torlińskim. Niemiecki Związek Lekkoatletyczny nie zabronił mi tam treningów wprost, ale uznał, że będę przeszkadzała Silke Spiegelburg, ich najlepszej tyczkarce. Poproszono mnie, żebym sobie znalazła inne miejsce do treningów.

Wraca pani do treningu po bardzo długiej przerwie. Trzeba teraz uczyć się wszystkiego od początku?

- Nie, aż tak to nie. Chociaż nie skaczę już ponad dwa miesiące to nie znaczy, że zapomniałam jak to się robi (śmiech). Teraz pomału wracam do treningu. Na razie co drugi dzień mam zajęcia z gimnastyki i powiem szczerze, że trening wygląda bardzo "okazale" i to powoduje, że wierzę w powrót do skakania na wysokim poziomie.

Kiedy planuje pani pierwsze starty?

- Wystartuje w sezonie halowy, a najważniejsze zawody to halowe mistrzostwa Europy w Paryżu. W sezonie letnim główną imprezą będą oczywiście mistrzostwa świata, które odbędą się w Korei. Chciałabym już pokazać naprawdę najwyższą formę, tym bardziej, że swój start zapowiadają wszystkie najlepsze tyczkarki i żadna nie odpuści.

W kończącym się sezonie Monika Pyrek zmieniła tyczki, zmieniła wysokość uchwytu i… wszystko jej się "rozsypało". Czy pani też planuje tego typu zmiany?

- W tyczce tak, jak w innych dyscyplinach trzeba się ciągle rozwijać. Żeby skakać wyżej, muszę wciąż doskonalić technikę, ale również muszę skakać na coraz twardszych tyczkach. To po prostu nieodzowny element wysokiego skakania. Na pewno będę używała twardszych tyczek, bo im są one twardsze, tym wyżej wynoszą zawodnika.

Nie boi się pani, że po drodze zgubi technikę?

- Nie. W końcu po to trenujemy, by skakać jak najwyżej. To nie jest tak, że dziś wezmę twardszą tyczkę, a jutro pobiję rekord świata. Wszystko wprowadzamy pomalutku, krok, po kroku, przez wiele miesięcy. Wszystko jest więc przemyślane i wytrenowane.

Z tego co wiem, bardzo lubi pani przygotowywać się w RPA. Czy teraz też poleci pani do Afryki/

- Tak, to fantastyczne miejsce do trenowania. Mamy do dyspozycji stadion, gdzie nie ma w ogóle tartanu, a wszędzie rośnie trawa. Drugi element to jego położenie. Trenuję na poziomie 1500 metrów, co doskonale wpływa na późniejszą formę. W RPA zawsze wykonuję sto procent planów treningowych, co potem przynosi odpowiednie rezultaty podczas zawodów. Jednym słowem , uwielbiam tam przygotowywać się do sezonu . No i ta doskonała pogoda.

Jest pani w ekskluzywnej grupie "Klub Polska" i dzięki pieniądzom ministerstwa nie musi się o nic martwić. Czy o nowe rozwiązanie sprawdza się w praktyce?

- Te dotacje gwarantują nam, że będziemy realizować plany treningowe, a to już ogromnie dużo. Generalnie ministerstwo zapewnia około 90 procent potrzebnych środków.

A może pani policzyć ile kosztują przygotowania Anny Rogowskiej do sezonu? Myślę o wszystkim co jest pani potrzebne. Począwszy od lekarza, a skończywszy na obozie w RPA.

- To trudno policzyć i nie jestem w stanie podać jakiejś konkretnej kwoty. Uważam jednak, że byłaby ona dużo mniejsza gdybyśmy w kraju mieli odpowiednie hale, gdzie można by było skakać o tyczce i trenować. Wedy nie musielibyśmy wyjeżdżać aż tak często za granicę. Tak naprawdę w Polsce jest jedna hala, w Spale, która ma wszystko co potrzeba tyczkarzowi do treningu. Są jeszcze hale na AWF, gdzie jednak najważniejsi są studenci, a nie sportowcy, a poza tym nie mogę jednak w nich realizować w pełni moich przygotowań. Dlatego między innymi trenowałam w Leverkusen, gdzie koszty pobytu i treningów były dużo większe, niż gdybym to wszystko miała na przykład w Gdańsku. Może warto więc wybudować kila hal. Ja mam gdzie trenować, ale inni…

No właśnie, tyczkarek nie mamy zbyt wiele.

- No tak, młode zawodniczki nie mogą sobie pozwolić na takie wyjazdy, bo po pierwsze nie stać ich na to, a po drugie to wymaga ogromnego samozaparcia. Trzeba zostawić rodzinę, uczelnię, czasami swoją miłość i jechać trenować. Mało jest dziewczyn, które to wszystko rzucą. Ja mam trochę inną sytuację, miłości nie musiałam poświęcać. Jacek jest moim mężem i trenerem jednocześnie. Więc życie osobiste nie ucierpiało z powodu moich wyjazdów. Inni jednak muszą być mocno zdesperowani i nastawieni na sportowy cel, żeby się tak poświęcać.

Mówiła pani o celach. Jaki jest pani najważniejszy cel sportowy?

- Tu nikogo nie zaskoczę. Najważniejsze jest zdobycie medalu na igrzyskach Olimpijskich w Londynie. A po drodze liczę na podium w Korei, na mistrzostwach świata. Chciałabym też wciąż bić swoje rekordy życiowe, bo tylko to da mi wysokie miejsca w rywalizacja światowej. W przyszłym roku czołówka się powiększy, bo wrócą te dziewczyny, które teraz nie startowały, a dzisiejsze medalistki wcale nie będą chciały oddać medali za darmo.

Przed kontuzją mówiła pani, że może skoczyć 4.90 m. A pięć metrów jest realne?

- Moje największe marzenie, to skoczyć właśnie pięć metrów. Żeby tak się stało muszę najpierw pokonać 4.90. Jeśli się uda, a jest to jak najbardziej realne, to wtedy spróbuję wznieść się jeszcze wyżej.

Sportowcy pokazywani są zazwyczaj w dresach, a przecież jest pani kobietą. Jaki ma pani sposób by się nią poczuć?

- Jest tylko jeden, ale za to sprawdzony (śmiech). Ubrać się w sukienkę i zamiast kolców założyć szpilki. Wtedy spojrzenie męża jest bezcenne, a ja czuję się prawdziwą kobietą. On zresztą uwielbia, kiedy zakładam sukienkę, szpilki i wychodzimy na przykład potańczyć.

Komentarze (0)