Po wykonaniu pechowego skoku mógł zapomnieć o skakaniu przez kilkanaście miesięcy. Zamiast tego od nowa uczył się chodzić. A wszystko w momencie, kiedy niewiele dzieliło go od ustanowienia rekordu świata.
Nadgorliwość w Moskwie
Zdaniem jednego z francuskich dziennikarzy, Trzepizur miał dużą szansę, by na mistrzostwach świata w 1983 r. zostać pierwszym zawodnikiem, który przeskoczy 240 centymetrów. Nawet pomimo tego że często spotykał się z krytycznymi głosami na temat swojej postury (202 cm, 79 kg) i techniki skakania.
- Nigdy nie byłem fenomenem na treningach. Pod koniec lat 70., na 100 metrów osiągałem czas 12,58, dyskiem rzucałem 35 metrów, a przysiady robiłem z obciążeniem 70 kilogramów. Dla porównania, Jacek Wszoła zakładał na sztangę 170 kg - opowiada Trzepizur.
Obaj walczyli ze sobą o prymat w Polsce i reprezentowali kraj na arenie międzynarodowej, między innymi podczas igrzysk olimpijskich w Moskwie w 1980 roku. Wszoła zdobył tam srebrny medal, Trzepizur zajął 12. miejsce.
ZOBACZ WIDEO Justyna Żełobowska: Boks jest dla mnie świętością, nie pójdę w stronę MMA
- Trochę zabrakło zdrowia, bo startowałem z kontuzją, o której nawet nie wiedziałem. Dopiero po igrzyskach okazało się, że miałem uszczerbek w kręgosłupie. Może i dobrze, bo pewnie lekarz nie dopuściłby mnie do startu - wyjaśnia Trzepizur, który miał wtedy 21 lat.
Momentami przerastała go młodzieńcza ambicja. Tak było właśnie choćby przed finałowym konkursem olimpijskim w stolicy Rosji. Na wspomniany problem ze zdrowiem złożyła się nieuważna praca ze sztangą. - Jako młody, zadziorny zawodnik nie chciałem iść z trenerem. Zamiast tego poszedłem na trening z Jackiem Wszołą. I nie ukrywam, że nie skończyło się to dobrze. A byłem w dobrej dyspozycji, ponieważ tuż przed igrzyskami skoczyłem 228 cm - przyznaje.
Srebrne czasy
"Zimny prysznic" z Moskwy go nie podłamał. Choć w młodości dobrze radził sobie w dyscyplinach zespołowych - koszykówce, siatkówce i piłce ręcznej, już w stu procentach koncentrował się na skakaniu wzwyż. Prezentowanie wysokiego poziomu sportowego łączył ze studiowaniem ekonomii w Opolu.
- Reprezentując wysoki, światowy poziom, mogłem korzystać z bardzo dobrego stypendialnego systemu rządowego. Jako student byłem bardzo zasobny finansowo. Było mnie stać, żeby przynieść kolegom 10 kg kiełbasy i postawić co nieco, by się dobrze bawili - mówi z uśmiechem lekkoatleta, którego, z racji warunków fizycznych, przezywano "koszykarz na skoczni".
Wykonana praca przyniosła mu znakomite efekty w 1982 roku. Wtedy objawił się światu podczas mistrzostw Europy - zarówno w hali (Mediolan), jak i na stadionie (Ateny).
Trzepizur tłumaczy: - Był to znakomity czas na pokazanie się. W stanie wojennym niewiele rzeczy się w naszym kraju działo. Moje pojedynki z Niemcem Dietmarem Moegenburgiem oglądało chyba pół Polski. Były one niejako deserem tych mistrzostw.
[nextpage]Choć w obu przypadkach górą był Moegenburg, srebrne medale i tak były dla Polaka ogromnym sukcesem. Tym bardziej, że obok nich ustanowił halowy rekord Polski (232 cm), a w mistrzostwach kraju pokonał Jacka Wszołę. W jego ręce trafił tytuł dla najlepszego polskiego lekkoatlety.
- Złote Kolce to moja największa nagroda. Wygrałem sześcioma punktami z Marianem Woroninem (163 do 157 - przyp. red.) - zaznacza Trzepizur. W kolejnym roku planował zdetronizować Moegenburga. Ze startem w mistrzostwach świata wiązał ogromne nadzieje.
Wyrok
Wyjechał na obóz do Włoch, gdzie trenował w ośrodku położnym na wysokości 1000 metrów. Tam skakał słabo, ale forma miała przyjść dopiero na czempionat globu.
Były zawodnik opowiada: - Po powrocie z Alp byłem cały rozbity, nie byłem w stanie się odnaleźć. Nie pojechałem na prestiżowe imprezy do Berlina czy Zurychu, gdzie można było nawet zarabiać pieniądze. Wszystko podporządkowałem mistrzostwom świata w Helsinkach.
I dodaje: - Wybierałem się tam jako jeden z faworytów. Trener i żona w euforii, że będzie historyczny medal. Aż nagle po chwili informacja, że jestem w szpitalu.
Do Finlandii nie dotarł. Pozostało mu śledzenie mistrzostw w szpitalnej sali. Wszystko przez nieszczęsny skok na mityngu w Monachium, w ostatnim oficjalnym starcie przed imprezą docelową. Powiedzieć, że doznał urazu kostki, to jak nie powiedzieć nic. Została ona zmasakrowana. Trzepizur błyskawicznie przeszedł parogodzinną operację, ale od powrotu do pełnej sprawności dzieliły go długie dni.
Zamiast dalej podbijać świat, spędzał niezliczone godziny w gabinetach rehabilitacyjnych. Choć otrzymywał regularną pomoc od związku i klubu (Chemik Kędzierzyn-Koźle - przyp. red.), o startach nie było mowy. By młody zawodnik nie załamał się psychicznie, teść namówił go do wcielenia się w rolę taksówkarza, w celu podtrzymywania kontaktu z ludźmi.
Było to jednak wyłącznie zajęcie tymczasowe. Trzepizur próbował wrócić do sportu, ale nie był w stanie nawet zbliżyć się do poziomu, jaki prezentował przez koszmarną kontuzją. - Kiedy pewnego razu po ciężkich przygotowaniach skoczyłem 210 cm, wiedziałem, że pora zamknąć rozdział kariery zawodniczej. Rywalizacja na średnim poziomie mnie nie interesowała - zaznacza.
Życie po ...
Od sportu się natomiast nie odciął. Obecnie jest kierownikiem Stadionu Lekkoatletycznego im. Opolskich Olimpijczyków w Opolu. Od 2006 roku współorganizuje Opolskich Festiwal Skoków, na którym regularnie goszczą największe gwiazdy skoku wzwyż, na czele z Mutazem Essą Barshimem, Iwanem Uchowem czy Marią Lasickene (z domu Kuczina).
Pierwszy z nich w 2016 r. spełnił marzenie Polaka z czasów zawodniczych, skacząc 240 cm. Wyniki osiągnięte na mityngu w Opolu trzykrotnie otwierały listę najlepszych rezultatów na świecie w danym roku. Trzepizur jednak nie tylko przygląda się skokom innych, ale od czasu do czasu samemu również bierze udział w zawodach dla weteranów.
- Nie mogę już zbyt wysoko skakać, ale przymierzam się do halowych mistrzostw świata Masters, które w 2019 roku odbędą się w Toruniu - tłumaczy były zawodnik, który na ubiegłorocznych mistrzostwach Polski zajął 5. miejsce, z wynikiem 192 cm.
Ma również inne sportowe postanowienie na 60. urodziny, które będzie obchodzić właśnie za dwa lata. - Obiecałem sobie, że przejadę 60-kilometrową trasę rowerową. Tyle pewnie dam radę zrobić. O przebiegnięciu takiego dystansu nie ma bowiem mowy - puentuje Trzepizur, z uśmiechem prezentując liczne wycinki z gazet dotyczące jego związków ze sportem.
Był jednym z wielu dobrych polskich lekkoatletów czasów, w których startował. Do 2.40 wzwyż wiele mu jednak brakowało.
Szybko zakończył karierę.