- Dzień Dobry. Czy dostanę EPO? Jestem turystą z Wielkiej Brytanii, cierpię na astmę. Bardzo proszę...
- Nie musi się pan tłumaczyć. Ile sztuk chce pan kupić?
- Trzy, więcej mi nie jest potrzebne.
- Ok, proszę.
- Ile płacę?
- 810 birr.
- Dziękuję, do widzenia.
To scena z apteki Gishen Pharmacy, która działa w Addis Abebie, stolicy Etiopii.
25 razy taniej!
Dziennikarze "The Guardian" pojechali do Afryki, aby się przekonać, jak łatwo jest zakupić w tym kraju środki dopingowe. - Dowiedzieliśmy się od naszych informatorów, że w ostatnim czasie właśnie Etiopia stała się centrum nielegalnego zakupu EPO dla sportowców z całego świata - wyjaśnia Martha Kelner, która jest autorką szokującego reportażu.
Dziennikarze odwiedzili aptekę Gishen Pharmacy jeszcze kilka razy. Za każdym razem EPO kupował ktoś inny, aby nie wzbudzać podejrzeń. Co ciekawe, apteka jest położona dosłownie kilkaset metrów od największego stadionu sportowego w stolicy Etiopii. Przypadek? - Raczej nie - dodają dziennikarze niemieckiego ARD, którzy również zajęli się tym tematem.
W sumie - bez żadnych problemów, bez potrzeby pokazania recepty (mimo że na opakowaniach była jasna informacja: "lek na receptę") zakupiono dziewięć ampułek leku. Koszt to prawie 2,5 tys. birr, czyli w przeliczeniu na polską walutę - 385 złotych. Wychodzi, że jedno opakowanie to koszt niewiele ponad 40 złotych. Dla porównania, cena podobnego opakowania w Polsce to mniej więcej 1000 złotych. No i trzeba mieć receptę.
ZOBACZ WIDEO Adam Kszczot: Afrykańczycy się mnie boją, ale spisek to za dużo powiedziane
25 razy taniej. - Rzeczywiście, koszt zakupu jest po prostu na śmiesznym poziomie - można przeczytać w "The Guardian". - Na poziomie, który może zachęcać sportowców, nie tylko z Etiopii, aby właśnie tutaj się zaopatrywać w środki dopingujące.
Więzienie za doping
- Zbadamy tę sprawę - przyznał dyrektor generalny etiopskiej agencji antydopingowej, Mekonnen Yidersal, który dowiedział się o wszystkim od dziennikarzy. - Sporo zmieniliśmy w ostatnich latach, wprowadziliśmy zabezpieczenia i ograniczyliśmy stosowanie środków dopingujących. Dlatego każde takie zgłoszenie traktujemy poważnie.
Trzy tygodnie później człowiek wynajęty przez niemiecką ARD bez żadnych problemów kupił kolejne pięć ampułek EPO. W tej samej aptece...
Rzeczywiście, Etiopia zmieniła w ostatnich latach prawo. Sportowcy przyłapani na dopingu mogą wylądować nawet w więzieniu. Przepisy pozwalają postawić przed sądem takiego oszusta. I skazać: od trzech do pięciu lat. W tym roku (2017) po raz pierwszy w historii mało znany etiopski maratończyk trafił za kratki. W jego organizmie wykryto EPO.
- Jesteśmy dumni, że udało się przeprowadzić sprawę do końca i mimo tego że sportowiec wynajął dobrego adwokata, został skazany na pobyt w odosobnieniu - dodał Yidersal.
Dziennikarze "The Guardian" poprosili etiopską agencją antydopingową o wyniki badań, które przeprowadzono podczas lekkoatletycznych mistrzostw kraju (16-21.05.2017) na Addis Abeba Stadium. Kilkaset metrów od apteki, gdzie dostęp do EPO jest nieograniczony. Z dokumentacji wynika, że niektóre próbki trafiły do laboratorium... Uwaga! Pięć dni po zakończeniu zawodów. Co się z nimi działo w tym czasie? - Nie wiem - stwierdził Yidersal.
"Turystyka dopingowa"
Na dodatek w dokumentacji są rażące błędy. Nie zgadza się liczba dostarczonych próbek, z liczbą próbek przebadanych i ocenionych. Wygląda, jakby kilkanaście (z ponad 100) próbek zginęło już w samym laboratorium. Poza tym obserwatorzy twierdzą, że ampułki były przechowywane w jednym z ogólnodostępnych pomieszczeń na stadionie. - Drzwi były zaklejone jedynie taśmą, bez żadnych pieczątek. Tak, że można było ją oderwać, wejść, wyjść i zakleić z powrotem - usłyszeli dziennikarze ARD.
Problem stosowania środków dopingujących przez etiopskich zawodników to jedno. Chociaż prezydent miejscowej federacji lekkoatletycznej - legendarny Haile Gebrselassie - daje głowę, że to sytuacja wyolbrzymiona przez dziennikarzy. - Stosujemy się do wszelkich zaleceń Światowej Agencji Antydopingowej - powtarza jak mantrę.
Przez wiele lat to Kenia, sąsiadująca z Etiopią, była - wg dziennikarzy i WADA - miejscem "turystyki dopingowej". Do małego miasteczka Itam mieli jeździć sportowcy z całego świata (również ci najlepsi: rekordziści, medaliście największych imprez).
- Teraz na topie jest Etiopia i wioska Sululta położona 2500 m n.p.m. - można przeczytać na łamach "The Guardian". - Można do niej dojechać ze stolicy kraju w ciągu kilkudziesięciu minut, prowadzi do niej droga tak wąska, że w niektórych miejscach nie mieszczą się dwa samochody, jedyną rozrywką jest przydrożna kawiarnia trzeciego sortu.
Zalety? Setki kilometrów tras biegowych położonych wysoko w górach. Dobrze zorientowani twierdzą również, że ważna jest izolacja od świata zewnętrznego. Tutaj łatwo jest się zaszyć przed dziennikarzami.
Powiązania z Armstrongiem
W Etiopii trenują sportowcy, których obecnie (4-13.08.2017) podziwiamy podczas mistrzostw świata w lekkiej atletyce w Londynie. Na przykład Mohammed Farah. Reprezentant Wielkiej Brytanii zdobył trzecie złoto w swojej karierze na dystansie 10000 metrów. Biegacz somalijskiego pochodzenia jest od wielu lat jedną z największą gwiazd lekkiej atletyki. Od wielu lat jest także atakowany za to, że jeździ do Afryki, aby tam stosować niedozwolone środki.
WADA dotarła podobno do sfałszowanej dokumentacji medycznej tego biegacza. Zostało wszczęte dochodzenie. Okazało się, ża Farah leczył się u znanego endokrynologa - Jeffreya Browna. Znanego ze współpracy z... Lance'em Armstrongiem.
Ostatecznie Faraha - po trzyletniej fali oskarżeń i spekulacji - WADA oczyściła. Nie znalazła dowodów, które mogłyby doprowadzić do dyskwalifikacji zawodnika. - Takich niejasnych do końca przykładów jest o wiele więcej - przyznał angielskim dziennikarzom anonimowy pracownik Światowej Agencji Antydopingowej.
I wiele z nich prowadzi do Etiopii.