Czarny dzień w historii polskiego sportu. "Lekarz tylko podszedł, stwierdził zgon"

W 1998 roku polski sport musiał zmierzyć się z tragedią. W wypadku samochodowym zginęli dwaj złoci medaliści olimpijscy, Władysław Komar i Tadeusz Ślusarski. Mija dokładnie 20 lat od czarnego dnia w historii polskiej lekkoatletyki.

Tomasz Skrzypczyński
Tomasz Skrzypczyński
Władyslaw Komar (P) i Tadeusz Ślusarski (L) PAP/EPA / Władyslaw Komar (P) i Tadeusz Ślusarski (L)

Był 17 sierpnia, reprezentacja Polski nazajutrz rozpoczynała w Budapeszcie lekkoatletyczne mistrzostwa Europy. Godz. 18, zawodnicy, podobnie jak i dziennikarze, szykowali się do kolacji. Nagle Markowi Rudzińskiemu, wówczas dziennikarzowi Polskiego Radia, zadzwonił telefon.

- Łamiącym się głosem powiedział nam, że Władek i Tadek nie żyją, zginęli w wypadku samochodowym. Odechciało nam się jeść - wspomina ten sierpniowy wieczór Przemysław Babiarz, komentator Telewizji Polskiej.

Władysław Komar, mistrz olimpijski w pchnięciu kulą (1972) i Tadeusz Ślusarski, mistrz olimpijski w skoku o tyczce (1976), zginęli w wypadku samochodowym, między miejscowościami Brzozowo i Przybiernów (pow. goleniowski). Wiadomość szybko dotarła do polskich lekkoatletów.

- Nie mogliśmy w to uwierzyć. Obaj byli naszymi idolami - wspominał po latach Artur Partyka, najlepszy polski skoczek wzwyż, medalista igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata. Medale zdobyte w Budapeszcie, a było ich osiem, zadedykowano zmarłym. Pogrzeb obu wielkich gwiazd polskiego sportu, których pochowano we wspólnej mogile, odbył się po zakończeniu mistrzostw.

Byli przyjaciółmi, chociaż jak wspominają ich znajomi, różnili się we wszystkim. Ślusarski cichy, spokojny, Komar - dusza towarzystwa. Byli świetnym przykładem na potwierdzenie tezy, że przeciwieństwa się przyciągają. 17 sierpnia razem byli w Międzyzdrojach, gdzie uczestniczyli w biegu o Bursztynowy Puchar Miasta organizowanym ku pamięci Eugeniusza Pietrasika.

Bawili się tam świetnie, ale musieli wracać do Warszawy. Za kierownicą Forda Scorpio siedział Krzysztof Świostek, były sprinter. Komar drzemał z tyłu, Ślusarski siedział obok kierowcy. Pomiędzy miejscowościami Brzozowo i Przybiernów, z do dzisiaj niewyjaśnionych przyczyn, ich auto zderzyło się z jadącym z naprzeciwka Renault, które prowadził inny były sportowiec, Jarosław Marzec.

- Pamiętam wszystko, łącznie z pierwszą kuriozalną myślą, jaka przyszła mi do głowy sekundy po zderzeniu: "Super! Trzeba będzie naprawić auto u blacharza, to jeszcze parę dni nad morzem posiedzimy" - opowiada po raz pierwszy o wypadku, w jego 20. rocznicę, Świostek na łamach "Super Expressu". Wydawało mu się, że wypadek nie był poważny.

- Dopiero gdy zauważyłem, że samochód zaczyna się palić, zdałem sobie sprawę, z tego co się stało. Wyciągnąłem chłopaków, siedziałem na trawie, oni leżeli obok. Nie wiedziałem, że nie żyją. Nie było żadnych obrażeń zewnętrznych. Samochody zaczęły się zatrzymywać, ktoś podbiegł, mówiąc, że jest lekarzem. Stwierdził zgon - wspomina.

Świostek był w takim szoku, że informacja nie dotarła do niego. - Kiedy usłyszałem, że nie żyją, poczułem jakieś kompletne zobojętnienie. Że już po wszystkim, że to koniec, że nic się nie poradzi - mówi były lekkoatleta. Początkowo w przekazach telewizyjnych i radiowych podawano tylko nazwiska Komara i Ślusarskiego. Dopiero później okazało się, że jadący drugim autem także był sportowcem.

Jarosław Marzec, były mistrz Polski na 400 metrów, jechał ze swoją żoną. Ona wyszła z wypadku ze złamanymi żebrami i wstrząśnieniem mózgu, mąż zmarł w szpitalu. I to jego przez długi czas media uznawały jako winnego wypadku, a jego nazwisko nie pojawiło się na tablicy pamiątkowej w miejscu wypadku. Dopiero po latach uznano, że nie był winny.

- Oglądałam Teleexpress. Spiker powiedział, że zginęło dwóch olimpijczyków. Najpierw pokazali zdjęcie Władka Komara. Serce zatrzepotało mi w piersi. A później zobaczyłam Tadzia. Zaczęłam krzyczeć. Cała ulica się zleciała. Pytali, co się dzieje. Tadek nie żyje - wspominała pani Cecylia Ślusarska w wywiadzie dla "Gazety Lubuskiej".

20 lat temu polski sport stracił wielkie osobowości. Bardziej rozpoznawalny był Komar, przede wszystkim ze względu na swój charakter. Były bokser i skoczek wzwyż, dopiero później zdecydował się na rzut kulą. Był medalistą mistrzostw Europy, ale to igrzyska w Monachium przyniosły mu największą sławę.

Wygrał złoto wynikiem 21,18 m, pokonując rywali o jeden centymetr. Miał mu w tym pomóc fortel zastosowany w trakcie rozgrzewki. Podczas niej pchał kulą przeznaczoną dla kobiet, która lądowała blisko linii rekordu świata. Przeciwników tak to speszyło, że nie mogli się pozbierać już do końca finału.

Bo taki był. Pomysłowy, bezczelny, według przyjaciół nawet rubaszny, ale i o złotym sercu. - Gdy kogoś polubił i ktoś był wobec niego w porządku, był dwa razy bardziej miły i uczynny - przypomina Świostek. Po zakończeniu kariery nie zamierzał schodzić z afisza. Grał w filmach (m.in. w komedii "Kiler" czy "Piratach" Romana Polańskiego), w teatrze, także w kabarecie. Z racji słusznego wzrostu, postawnej sylwetki i głębokiego głosu świetnie sprawdzał się w swoich rolach.

Lubił być numerem jeden, chociaż nie miało to nic wspólnego z obnoszeniem się sławą. Ślusarski z kolei wolał spokój, nie zabiegał o popularność. Przez to nawet rzadko był rozpoznawany. Najczęściej działo się to w towarzystwie Komara, z którym przyjaźnili się zawsze i razem pojawiali się na wszystkich spotkaniach czy mityngach. I razem już będą na zawsze.

W 1998 roku Komar zdążył jeszcze udzielić wywiadu telewizyjnego, w którym na pytanie o to, czego jeszcze w życiu nie robił, odpowiedział w swoim stylu. - Jeszcze tylko nie umarłem.

ZOBACZ WIDEO Sofia Ennaoui. Medal zrodzony w bólach
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×