Dzisiaj ma 47 lat, choć najwyżej kilka kilogramów więcej niż w czasach, kiedy było o nim głośno. - Przeszłość jest zamknięta - mówi dziennikowi La Gazzetta dello Sport. - Mam teraz nowe życie. Są dwie osoby, które się dla mnie liczą: 21-letnia córka Jemil i wnuczka Micaela Johnson, która ma cztery latka - tłumaczy pochodzący z Jamajki były lekkoatleta, który nigdy się nie ożenił.
Jedyna rzecz, jakiej żałuje w swojej karierze może zaskakiwać. - Żałuję tylko tego dnia w Seulu, kiedy przestałem biec 20 m przed metą, wznosząc już wtedy palec w stronę nieba. Mogłem uzyskać o wiele lepszy wynik niż 9,79 s - mówi. - Dzisiaj bieżnie są szybsze, materiały używane przez atletów bardziej wyrafinowane. Również leki...
Po wymazaniu tego rekordu świata z tabel i dyskwalifikacji, Johnson powrócił. - Drugi raz to była prawdziwa konspiracja i pokażę na czym to wszystko polegało w mojej książce, która ukaże się 24 sierpnia i będzie nosiła tytuł "From Seoul to soul" [Od Seulu do duszy] - mówi.
Johnson zapowiada, że z publikacji ludzie dowiedzą się: o moim przeznaczeniu, od kiedy żyłem na Jamajce, aż do drugiego testu antydopingowego, który był podrobiony - wyjaśnia. - Wszystko stało się w 1993 roku w Montrealu. Pisałem w tej sprawie zażalenie. Ktoś trzymał moją próbkę w samochodzie, a potem dwa dni w domu. Ta osoba wie, do kogo należała uryna - twierdzi.
Został, tym razem za testosteron, zdyskwalifikowany dożywotnio, choć walczył o swoje. - Kłóciłem się wtedy ze wszystkimi. Ale wy woleliście myśleć, że byłem na dopingu. Uzyskałem wynik 10,14 s, a nie 9,70 - mówi po latach.
Mieszka w Toronto, wykłada na uniwersytecie w Nowym Jorku i chwali się, że jego student, Gavin Smellie, schodzi na 100 m poniżej 10,30 s, mając podobną charakterystyką co on.