Ukrywałam chorobę nawet przed rodziną
PAP / Andrzej Lange / Kryscina Cimanouska opowiada WP SportoweFakty o walce z bulimią (fot. PAP/Andrzej Lange).
Dariusz Faron Dariusz Faron

Ukrywałam chorobę nawet przed rodziną

- Nieustannie słyszałam od trenera: "Jesteś za gruba!". Uwierzyłam mu. Wywoływałam wymioty, byle tylko nie przytyć. Aż uświadomiłam sobie, do jakiego stanu się doprowadziłam - mówi białoruska biegaczka, Kryscina Cimanouska.

  •  W sierpniu 2021 r. po skrytykowaniu białoruskich trenerów sprinterka została wycofana z igrzysk olimpijskich i miała być przymusowo odesłana do Mińska. Uciekła przed reżimem. Obecnie mieszka w Warszawie i czeka na polskie obywatelstwo.

  • Na łamach WP SportoweFakty biegaczka opowiada o walce z bulimią. – Nie miałam na nic sił. Kilka razy straciłam przytomność. Kiedy zgłosiłam się do szpitala, lekarka złapała się za głowę – przyznaje Cimanouska. 

  • Zawodniczka mówi też o dramatycznej sytuacji jej rodziców na Białorusi. – Każdego dnia mam wyrzuty sumienia, że nie jestem przy nich. Są schorowani. Jeśli umrą, nie będę mogła nawet jechać na pogrzeb.


Dariusz Faron: Opowie mi pani o chorobie? 

Kryscina Cimanouska: Zaczęło się cztery lata temu przez mojego białoruskiego trenera. Byłam jego podopieczną od osiemnastego do dwudziestego roku życia. Przez dwa lata non stop mówił, że jestem za gruba. Że jeśli schudnę, wyniki się poprawią. Na każdym kroku mnie kontrolował. Był ze mną na treningach, spotkaniach, zawodach. Czułam, jakby mnie śledził. Nieustannie patrzył mi w talerz. Słyszałam: "nie możesz tego zjeść", "tego też nie powinnaś". Ograniczenia były coraz większe. Poczułam, że jestem sama. Praktycznie nic nie jadłam. Jedynie ryż, trochę owoców i warzyw, białka. Schudłam siedem kilogramów, ważyłam 55. Uwierzyłam, że naprawdę mam problem. Zachorowałam na bulimię. Cokolwiek zjadłam, biegłam do łazienki i wywoływałam u siebie wymioty. Później przestałam, ale ciało już się do tego przyzwyczaiło. Samo wyrzucało z siebie to, co spożyłam. 

Jak jeszcze objawiała się bulimia? 

Coraz częściej traciłam przytomność. Raz zdarzyło mi się to na treningu, innym razem w domu, gdy podniosłam się z łóżka i szłam do kuchni. Nikomu nie mówiłam o chorobie. Nie wiedział nawet mąż, który już ze mną mieszkał. Nie miałam depresji czy napadów lęku towarzyszących czasem bulimii. Natomiast nieustannie brakowało mi sił. Nie chciałam trenować, wychodzić na uczelnię. Miałam siedemnaście, osiemnaście lat. Nie rozumiałam, co się dzieje. A nie było nikogo, kogo mogłabym poprosić o radę. Trener był zadowolony. "Chudniesz, więc będziesz szybsza". Tyle że wyniki się pogarszały. Spadałam coraz niżej, a on nie reagował. Po moim wyjeździe z Białorusi, gdy zaczęto mówić o mojej chorobie psychicznej, udzielił telewizyjnego wywiadu. "Zawsze wiedziałem, że z jej głową coś nie tak". 

Nie protestowała pani, gdy ograniczał pani posiłki?  

Obwiniałam tylko siebie. Wręcz się nienawidziłam. Za chorobę, zbędne kilogramy, gorsze wyniki, momenty słabości... Dopiero po pokonaniu bulimii zrozumiałam, dlaczego zachorowałam. I kto mnie do tego doprowadził. Stara radziecka szkoła, gdzie trener może powiedzieć ci wszystko. Po słabszych zawodach wydzierał się na stadionie na chłopaków. "Ty zjeb**!", "Naprawdę jesteś tak głupi, że nie wiesz, jak pobiec?!". Do mnie nigdy się w ten sposób nie zwrócił. Gdyby to zrobił, od razu byśmy się rozstali. Natomiast po mnie przyszła do niego inna dziewczyna i też usłyszała, że jest za gruba. Historia się powtórzyła. W pewnym momencie ważyła 49 kilogramów. Takich "specjalistów" na terenach byłego Związku Radzieckiego jest ciągle bardzo wielu. Jeden z moich trenerów wynotował w zeszycie szczegóły treningów swojej żony i wykonywaliśmy te same ćwiczenia. Tyle że ona trenowała 30 lat wcześniej!  

Potrafi pani wskazać najbardziej krytyczny moment choroby? 

Druga edycja Igrzysk Europejskich. Zakwaterowano nas w wiosce olimpijskiej. Dzień przed zawodami po obiedzie dręczyła myśl, że zjadłam za dużo. W pokoju nie miałam wagi. Pobiegłam do łazienki, żeby wywołać wymioty. Potem położyłam się na łóżku i długo płakałam. Powinnam się skupiać na nadchodzących zawodach, a powtarzałam sobie w głowie, że zjadłam 100 g za dużo. Nie mogłam zasnąć. Następnego dnia zawaliłam bieg. Nie czułam się gorsza od rywalek, po prostu brakowało mi sił. Ale tym razem nie płakałam, paradoksalnie to był pozytywny moment. Uświadomiłam sobie, do jakiego stanu doprowadziłam swoje ciało. Powinnam być na siebie wściekła, a na mecie nawet się uśmiechnęłam. Zrozumiałam swoje błędy. 

Co się stało później? 

Zgłosiłam się do szpitala, zrobiłam badania. Miałam zaniżone wartości żelaza, gospodarka hormonalna była w złym stanie. Doktor zaczął szukać przyczyny. Gdy opowiedziałam, ile jem, złapał się za głowę. "Kto ci ustawił taką dietę?!". Zaoferował psychologa, ale odmówiłam. Spotkałam się za to z dietetykiem. Sięgnęłam po opracowania dotyczące bulimii. Stopniowo wprowadzałam do diety mięso, tłuszcze itd. Rozpoczęłam współpracę z austriackim trenerem. Na starcie zapowiedział, że muszę przytyć przynajmniej 5 kg. Nadal brakowało mi sił do treningu. Zaczynałam od 1200 kcal, co tydzień dokładałam 100 lub 150 kcal. Wiedziałam, że nie wyjdę z choroby jednego dnia, bo to proces. 

Co było najtrudniejsze?  Pokonanie strachu. Gdy zobaczyłam na wadze 60 kg, serce zabiło mocniej. W kółko zastanawiałam się, czy nie jem za dużo, bo posiłki były coraz obfitsze. Nieustannie liczyłam kalorie. Taki stan trwał przez 1,5 roku. Wiedziałam już, że nie chodzi o karierę, a o całe życie. Gdy pokonałam bulimię, postanowiłam pomóc innym dziewczynom. Ukończyłam kilka kursów, rozmawiałam z dietetykami. Uratowałam dwie zawodniczki. Też słyszały, że są za grube, i zrzucały wagę, ale postawiły się trenerom. Uświadomiłam im, że to, co je spotkało, nie jest normalne. Piszą też do mnie matki młodych lekkoatletek., które nie chcą jeść. Robią wszystko, by otworzyć córkom oczy, ale są bezradne. Pomagam im ułożyć plany żywieniowe.
- Obwiniałam samą siebie. Po posiłku biegłam do toalety i wywoływałam wymioty - opowiada Cimanouska (fot. PAP/Andrzej Lange). - Obwiniałam samą siebie. Po posiłku biegłam do toalety i wywoływałam wymioty - opowiada Cimanouska (fot. PAP/Andrzej Lange).

Nigdy nie myślała pani, że cena za uprawianie sportu jest zbyt wysoka? 

Chciałam rzucić bieganie wiele razy. W głowie każdego zawodnika pojawia się taki moment, nawet jeśli nie spotkał opresyjnego trenera czy np. nie zmagał się z poważną kontuzją. Czasem wystarczy ciężki trening. Wykończona kładziesz się na bieżni, nie możesz się podnieść i myślisz: "Po co mi to wszystko? Już tu nie wrócę". Ale po dziesięciu minutach się uśmiechasz. Znów chcesz biec. To normalne. Jeśli chcesz odnieść sukces, musisz dużo cierpieć. To dotyczy przecież nie tylko sportu. 

W sierpniu minie rok od pani przyjazdu do Polski. Co się przez ten czas zmieniło? 

Nie widzę wielkiej różnicy między życiem w Mińsku i Warszawie. Miałam sporo szczęścia, bo jako sportowiec otrzymałam sporą pomoc. Dostałam oferty z pięciu, sześciu krajów. Wybrałam Polskę, uznając, że tutaj najłatwiej się będzie zaadoptować. Polacy mają podobną mentalność. Wielu wyciągnęło do mnie rękę. W dużo trudniejszej sytuacji był mąż, który na Białorusi pracował w dużym klubie jako trener personalny. Musiał startować od zera, nie miał klientów. Wychodził na prostą dziesięć miesięcy. 

Białoruska biegaczka narciarska Daria Dalidowicz opowiadała nam niedawno, że kiedy idzie ulicami Warszawy, czuje, że to obce miasto. 

W moim przypadku jest odwrotnie. Sześć lat temu spędziliśmy z mężem miesiąc miodowy w Polsce. Jeździliśmy po całym kraju, w każdym mieście zatrzymywaliśmy się kilka dni. Gdy spacerowaliśmy po Warszawie, powiedziałam do niego, że wspaniale byłoby tu żyć. Przypomniałam sobie o tej rozmowie, kiedy musieliśmy uciekać z Białorusi. Jedyne, co mocno mi doskwiera, to tęsknota za bliskimi. 

Kiedy ostatni raz widziała pani rodziców? 

Przed igrzyskami olimpijskimi, czyli ponad rok temu. Ojciec miał dwa wylewy, jest niepełnosprawny. Ma też problemy z sercem. Tak naprawdę może umrzeć w każdej chwili. W dodatku u mamy zdiagnozowano ostatnio raka piersi. Nie chciała mi o tym mówić, żeby mnie nie martwić. Babcia się wygadała. Tata nie idzie do szpitala, by opiekować się mamą. A ja nie mogę im pomóc, nawet finansowo, bo nie jestem w stanie przelać im pieniędzy. Nie mogę się nawet z nimi zobaczyć. Powinnam przy nich być. 

Dręczą panią wyrzuty sumienia?

Mam je każdego dnia. Przepraszam, że płaczę. Byłam przekonana, że niedługo po protestach sytuacja się unormuje, a ja wrócę do domu. I będę blisko rodziców. Nic takiego się nie wydarzyło. Mam świadomość, że może nigdy się już nie spotkamy. A jeśli któryś z rodziców odejdzie, nie pojadę nawet na pogrzeb. 

Proszę mi o nich opowiedzieć. 

Mama pracowała w banku, a tata był strażakiem. Początkowo nie wspierali mojej sportowej pasji. Mama marzyła, bym została doktorką, ale nie brałam takiej opcji pod uwagę, bałam się widoku krwi. Zaczęłam na bieżni wygrywać. Zarobiłam pierwsze pieniądze, kupiłam pierwszy samochód. Rodzice zobaczyli, że z lekkoatletyki można żyć. Przyznali, że dokonałam słusznego wyboru. Jak tylko mama skończy chemioterapię, wyrobimy wizy, by mogli przyjechać do Warszawy. Ja nie mogę wrócić do domu. Na granicy zostałabym aresztowana. 

Po przyjeździe do Polski bała się pani, że władza uderzy w pani rodzinę. Tak się stało? 

Ze względu na stan zdrowia mama i tata nie są aktywni zawodowo. Gdyby było inaczej, zapewne mieliby problemy w pracy. Pewnie by ich nawet zwolniono. Mówimy o dwójce schorowanych ludzi. Zawodowo praktycznie nie można im zaszkodzić.
Po ucieczce Cimanouskiej z Białorusi zainteresowały się nią media z całego świata (fot. PAP/Radek Pietruszka). Po ucieczce Cimanouskiej z Białorusi zainteresowały się nią media z całego świata (fot. PAP/Radek Pietruszka).

Jak z perspektywy ocenia pani to, co działo się wokół pani po wyjeździe z Białorusi? 

Nie zapomnę, jak ludzie popierający władzę twierdzili, że jestem chora psychicznie. Nie reagowałam na oskarżenia. Starałam się nie zwracać na nie uwagi. To był dziwny czas. Nie chciałam z nikim rozmawiać, a ciągle dzwonił telefon. Udzieliłam wielu wywiadów, bo uznałam, że to ważne dla osób pozostających w Białorusi. Ludzie musieli się dowiedzieć, jak wygląda sytuacja. Ale po dwóch miesiącach miałam dość ciągłego zainteresowania. Byłam zmęczona. Rozmowy o kraju kosztowały mnie dużo więcej zdrowia niż treningi. Nigdy wcześniej nie byłam w podobnej sytuacji. Nie wiedziałam, jak sobie z tym radzić. Teraz najczęściej odmawiam dziennikarzom. 

Co najbardziej podoba się pani w Polsce, a co by pani zmieniła? 

Najbardziej cenię przywiązanie do tradycji. Trener zaprosił mnie na Święta Bożego Narodzenia. To niesamowite, jak Polacy celebrują podobne wydarzenia. 

Nie podoba mi się natomiast, że od wybuchu wojny na całym świecie zmieniło się podejście do Białorusinów. Wcześniej ludzie byli wobec nas przyjaźni, teraz traktują nas jak wrogów. Jako Białorusinka nie mogę startować w zagranicznych zawodach, mimo że nie ma mnie w reprezentacji. To denerwujące. Świat postrzega nas jako agresora. 

Trudno się dziwić. Białoruski rząd otwarcie wspiera działania Putina i atak na Ukrainę. 

Tak. Ale większość Białorusinów nie rozumie, ani nie popiera tego, co robi Łukaszenka. Przez niego cierpią. Prezydenta wspierają głównie starsi, którzy mają mózgi wyprane przez propagandę. Młodzi nie chcą żyć w państwie totalitarnym. Wielu Białorusinów walczy przecież w Ukrainie przeciwko Rosji, ginie na froncie. Dlatego jest mi przykro, że wszystkich wrzuca się do jednego worka. Boli mnie nie tylko postawa białoruskiego rządu. Rodzice pochodzą z Ukrainy, jako dziecko spędzałam w tym kraju każde wakacje, mam tam przyjaciół. Babcia dzięki programowi "Czekaj na mnie" odnalazła w Odessie krewnych po latach rozłąki. Okazało się, że mamy też rodzinę w Kijowie. Po wybuchu wojny nocami nie mogłam zmrużyć oka. 

Ostatnio chyba też trudno zasnąć? Na początku czerwca napisała pani na Instagramie, że jest pani załamana, bo nie może pani wystąpić w mistrzostwach Polski. Nie kryła pani łez. 

To dla mnie bolesne. Najpierw przepadła mi zima. Miałam nadzieję, że latem będę startować, ale ciągle czekam na obywatelstwo. Jeszcze dwa tygodnie przed zawodami myślałam, że się uda. Liczyłam na to tym bardziej, że od wyników zależy moja sytuacja finansowa. Tymczasem ciągle czekam na obywatelstwo. Nie mam jednak pretensji, na nikogo się nie obrażam. Wręcz przeciwnie, wszyscy wokół próbowali mi pomóc. Prezes Tomasz Majewski dzwonił i pytał, na jakim etapie jest sprawa. Ministerstwo też monitorowało sytuację. Zrobili wszystko, bym mogła wystartować. Świat się nie zawalił. Prędzej czy później otrzymam obywatelstwo i pokażę, na co mnie stać. 

Co z nawrotem bulimii, od którego zaczęliśmy rozmowę? 

To był tylko moment słabości. Wieczorem z oczu płynęły łzy, a gdy się obudziłam, czułam się dużo lepiej. Dostałam mnóstwo oznak wsparcia, za co jestem bardzo wdzięczna. 

Wnioskuję, że trudny moment już za panią. 

Nie żyję przeszłością. Jestem w nowym miejscu, muszę iść naprzód. Nie przejmuję się już drobnostkami. Zyskałam sporo doświadczenia, jestem silniejsza. Po tym, co przeżyłam, nic mnie już nie złamie.

Rozmawiał: Dariusz Faron

Komentarze (0)
    Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
    ×