Nie wierzę, że wystarczy tylko talent. Siła woli jest ważna, ale musi być też ciężka praca. Trening to pot. Każda chwila luzu wyjdzie później w wyniku.
PRZYPOMINAMY HISTORIĘ JUSTYNY ŚWIĘTY-ERSETIC PRZY OKAZJI ZDOBYCIA PRZEZ NIĄ ZŁOTEGO MEDALU W TOKIO.
Leżę w namiocie na macie, przykryta kurtkami. Wyczerpana. Właśnie zdobyłam złoty medal, a oni przywieźli mnie meleksem na stadion rozgrzewkowy, żebym szykowała się do sztafety.
Ten czas pomiędzy biegami był najbardziej szalonym momentem w mojej karierze. Berlin, 2018 rok, mistrzostwa Europy, złoto w biegu na 400 metrów. Z jednej strony radość, euforia, aż chce się skakać w górę.
Największy sukces w życiu! Z drugiej - nie pora na to, każda minuta jest teraz na wagę złota. Drugiego. Do startu sztafety zostało 90 minut.
Zdarzało mi się biegać dzień po dniu i było to wyczerpujące. Ale 90 minut przerwy? Czy to w ogóle możliwe? To szaleństwo! Muszę przekonać głowę, że nogi dadzą radę. Głowa jest najważniejsza. Charakter rodzi się w głowie.Komorno. Początek
Głowa, charakter - to były zawsze moje atuty. Pamiętam pierwsze zawody, w jakich wystartowałam. Początki gimnazjum. Komorno w województwie opolskim. Bieg przełajowy. Przyjechałam po wygraną, a tu piąte miejsce.
Byłam wściekła. Trener Piotr Morka tłumaczył, że to bardzo dobre miejsce, bo dziewczyny, które mnie wyprzedziły, to zawodniczki, które trenowały od lat. A ja wtedy biegałam w soboty, raz w tygodniu, i pojechałam pierwszy raz na poważne zawody. Nic dziwnego, że zaraz po biegu ledwo trzymałam się na nogach i wylądowałam z głową w muszli.
Dziś wiem, że to był świetny wynik, ale wtedy? Wytłumacz dziecku, że piąte miejsce to świetny wynik. Pamiętam, że powiedziałam sobie wtedy, rozczarowana, że nigdy więcej nie chcę biegać.
Trener Morka wypatrzył mnie niedługo wcześniej na zawodach szkolnych. Powiedział, że mam predyspozycje, i namówił na klasę o profilu sportowym.
O biegu w Komornie szybko zapomniałam, z roku na rok szło coraz lepiej, przywoziłam juniorskie medale, ale gdy szłam na AWF w Katowicach, przyjęto mnie warunkowo. "Nie rokujesz" - słyszałam. Musiałam udowodnić na hali, że nadaję się do biegania.
Zaczęły się profesjonalne treningi z trenerem Matusińskim. Nagle okazało się, że z biegu na bieg robię ogromne postępy, cały czas poprawiam swoje rekordy. Dużo było w tym zasługi poprzednich szkoleniowców. Na ich zajęciach wiele biegaliśmy, ale nie pracowaliśmy za bardzo nad siłą. Dopiero teraz zaczęliśmy to robić, przerzucać kilogramy, dokładać do sztangi. I okazało się, że jest z czego poprawiać."Zdarzało mi się biegać dzień po dniu i było to wyczerpujące. Ale 90 minut przerwy? Czy to w ogóle możliwe? To szaleństwo! Muszę przekonać głowę, że nogi dadzą radę. Głowa jest najważniejsza. Charakter rodzi się w głowie"Justyna Święty-Ersetic
Zbliżały się igrzyska olimpijskie w Londynie. W ogóle nie marzyłam, żeby się tam załapać. Tata śmiał się, że może wyrobię się na Rio de Janeiro w 2016. A jednak. Dziewczyna, która nie rokowała, nagle przywiozła pierwszy medal z imprezy seniorskiej. Brązowy medal, który dał mi przepustkę do Londynu. To było w czerwcu 2012 roku, zaledwie kilka miesięcy po tym, jak usłyszałam wątpliwości w to, czy mam szansę na poważną karierę.
Tak naprawdę nigdy takie opinie mnie nie zniechęcały. Nigdy nie myślałam, żeby odpuścić. Byłam cały czas w czołówce w kategoriach wiekowych.
Oczywiście, że były mocniejsze zawodniczki, choćby młodsza ode mnie Patrycja Wyciszkiewicz, która wtedy robiła fantastyczne wyniki, lepsze niż ja... Ale ja zawsze chciałam tylko robić swoje. Wtedy w Bielsku-Białej po biegu na brąz poszłam w stronę rodziców, położyłam się na betonie i sama nie do końca dowierzałam, że zrobiłam taki postęp w ciągu roku (z 55.51 s na 52.81 - przyp. red.).
Trening, głowa, dążenie do celu. Chcemy z trenerem urwać kilka sekund. On szuka mi wyzwań, wie, że je lubię. Niedawno w Katarze, podczas mistrzostw świata w Doha 2019, wsadził mnie na ostatnią zmianę w sztafecie mieszanej. A wiadomo, że na ostatniej zmianie biegają sami faceci. Gdy mi o tym powiedział, byłam przerażona. Co? To jakiś żart? Chwilę to zajęło i potem pomyślałam, że to w sumie fajny sprawdzian. Podczas biegu, jak któryś z rywali zaczął mnie wyprzedzać, starałam się z nim walczyć.
W sumie miałam wcześniej podobne doświadczenie. Jako 16-, 17-latka biegałam z chłopakami. I wygrywałam. To byli moi dobrzy koledzy, ale w sporcie nie ma sentymentów. Te wygrane dawały mi poczucie, że jestem mocna, a oni się dziwili, jak wytrzymuję te ich treningi. Potem to wszystko wychodziło na zawodach. Czułam się silna, przekonana, że mogę rywalizować z każdym.
Oczywiście tamte treningi z chłopakami to były dawne czasy, młodzieńcze. Co innego to, a co innego mierzyć się z zawodowcami. Gdy w Katarze starałam się odrobić straty do jednego z zawodników, jednocześnie goniłam go i wiedziałam, że to kompletne szaleństwo, przecież kobieta nie może dogonić mężczyzny. Ale OK, tu chodziło raczej o trening, wyzwanie. Trener zagrał z moim umysłem, moją wolą. Muszę pokonywać kolejne bariery.Sopot 2014
Potem były Halowe Mistrzostwa Świata w Sopocie. Wynik 52,13 w eliminacjach oznaczał, że byłam tuż za Shaunae Miller-Uibo, późniejszą złotą medalistką z Rio de Janeiro. Wtedy po raz pierwszy bezpośrednio po biegu zwymiotowałam. Jak mówię, że "dam z siebie wszystko", nie jest to tylko puste hasło. Wieczorem były jeszcze półfinały. Trener zapytał, czy dam radę. Gdybym wtedy powiedziała, że nie dam, pewnie nie miałby pretensji. Nie wiem, jak to zrobiłam, ale awansowałam do tego finału.
Ostatecznie czwarte miejsce było wielką sensacją. Przede mną były tylko zawodniczki ze Stanów Zjednoczonych, Jamajki i Bahamów. Do podium zabrakło niewiele, ledwie 0,14 sekundy. To było wielkie zaskoczenie dla wszystkich, włącznie ze mną.
Jeśli igrzyska w Londynie były przełomem, bo choć odpadłyśmy z dziewczynami w eliminacjach, zdobyłyśmy bezcenne doświadczenie, to Sopot był skokiem w drodze na szczyt. Nie krokiem. Skokiem.
Londyn 2017
Czasem w życiu dzieją się rzeczy niezrozumiałe. Sportowiec może doznać kontuzji, wiadomo, ryzyko zawodowe. Można się z tym jakoś pogodzić. Ale ja w czerwcu 2017 roku spadłam ze schodów. Wywróciłam się i spojrzałam na staw skokowy, jak rośnie. Wyszło gorzej, niż myślałam. Kostka była skręcona, więzadła zerwane, szykowała się dłuższa przerwa. Dwa miesiące przed mistrzostwami świata w Londynie.
Lekarze powiedzieli, że idę w gips. To oznaczało koniec marzeń o wyjeździe do Wielkiej Brytanii. Ale znalazłam takich lekarzy, którzy powiedzieli, że się da. O normalnym treningu oczywiście nie było mowy. Zaczął się najgorszy okres. Dwa miesiące męczarni psychicznej i fizycznej.Dwa dni po skręceniu kostki zaczęłam trenować. Ustawiłam dwa płotki obok siebie i biegałam w powietrzu, trenowałam z piłkami lekarskimi. Lepsze to niż nic. Treningi i fizjoterapeuci. Spotkania z nimi oznaczają ból. BÓL. A ja jestem dość odporna - ostatnio na mistrzostwach Europy w Toruniu w trakcie biegu naderwałam mięsień czworogłowy uda. Wielu nie byłoby w stanie chodzić, ja zajęłam drugie miejsce. Nie rozczulam się nad sobą. Jak mówię, że jestem zmęczona, to znaczy, że cierpię. Jak mówię, że boli, to znaczy, że dalej się nie da. A ja wtedy płakałam z bólu. Oni pracowali nad stawem skokowym, a ja płakałam.
Udało się, pojechałam do Londynu. Wychodzę na bieg, kuleję. W eliminacjach indywidualnego startu było słabo. Byłam przekonana, że resztę mistrzostw obejrzę z trybun. Ale dotarłyśmy z dziewczynami do finału sztafety 4 razy 400 metrów. Trener powiedział, że biegnę na ostatniej zmianie. Powiedział to w dniu biegu, bo wiedział, że bym nie zasnęła. Miał rację. Zamurowało mnie. Spanikowałam. Nigdy nie kalkuluję, skoro trener mówi, to znaczy, że ma rację. Gosia Hołub powiedziała, że pierwszy raz widziała mnie w takim stanie, że ręce zaczęły mi się trząść. Przeraziło mnie to, byłam sparaliżowana. Wróciłam do pokoju i zadzwoniłam do rodziców, do męża. Powiedziałam, że nie chcę biegać, nie chcę brać na siebie takiej odpowiedzialności.
Trener wziął mnie na rozmowę i powiedział, że nigdy nie widział mnie tak zestresowanej. Miałam w świadomości ten fatalny bieg z eliminacji. Wynik 53,5 sekundy to katastrofa, bałam się, że zawiodę dziewczyny. Co innego bieg na swoje konto, a co innego na konto drużyny. Jak przejmowałam pałeczkę po trzeciej zmianie, czułam ogromny stres. Ale dałam radę.
Trzecie miejsce było naszym wielkim sukcesem. Nie wierzę, że wystarczy tylko talent. Siła woli jest ważna, ale musi być też ciężka praca. Trening to pot. Każda chwila luzu wyjdzie potem w wyniku.
90 minut do startu sztafety. Co robię? W sumie to nic. Co tu można robić, jak jest tak niewiele czasu? Wrzuciłam post na Instagram, przejrzałam internet. To bardziej takie odmóżdżenie. Mówiłam trenerowi, że nie dam rady, ale teraz już nie myślę o tym. Mówię sobie na okrągło, że dam. Ten finał indywidualny wiele mnie kosztował. Gdy wpadłam na metę, nie wiedziałam, czy wygrałam. Udało się. Nie wiem, co zrobiło na mnie większe wrażenie, złoty medal mistrzostw Europy czy wynik. 50,41! Niewiarygodne. Czułam, że jestem w formie, ale... taki czas!
Muszę się szybko odbudować. Jestem w połowie zadania. Teraz tylko ten drugi bieg. Czy dam radę? Nie wiem, chcę spróbować. Głowa musi wygrać. Głowa to czasem więcej niż trening. Muszę wmówić sobie, że mogę to zrobić. Wsparcie trenera i dziewczyn jest niesamowite.
Gdy wchodziłyśmy na stadion, powiedziałam, że interesuje mnie tylko złoto. Gdy zbliżała się moja zmiana, na chwilę przyszły do mnie myśli: czy dam radę? Czy mogę sobie zaufać? Czy nogi poniosą? Potem był już tylko bieg.
Wszystko ułożyło się idealnie, wypuściłam rywalkę i kontrolowałam sytuację. Potem ją wyprzedziłam. 150 metrów od mety czułam, że wygramy. I stało się.
Złoto!