Słynęła z silnych nóg. To one niosły ją po 21 medali mistrzostw świata i Europy w wieloboju. Od 1976 do 1988 roku dawały polskim kibicom wiarę w medal zimowych igrzysk olimpijskich. Teraz odmówiły posłuszeństwa. Rak kości sprawił, że najlepsza polska panczenistka lat 70. i 80. straciła w nich czucie. Nie może chodzić, wymaga całodobowej opieki. Potrzebuje specjalistycznego leczenia.
"Kiedyś mama dawała z siebie wszystko dla Polski, teraz ona potrzebuje pomocy" - apeluje jej syn.
Zaczęło się od bólu
Erwina Ryś-Ferens pierwszy raz zachorowała cztery lata temu. Nowotwór piersi. Udało się go wyleczyć, ale teraz choroba wróciła. Zaczęło się od bólu nogi po chemioterapii. Lekarze stwierdzili polineuropatię, uszkodzenie nerwów.
ZOBACZ WIDEO: Tenis. Lotos PZT Polish Tour. Paweł Ciaś: Plan? Przygotować się fizycznie
Z dnia na dzień było coraz gorzej, coraz trudniej było stawiać kolejne kroki. W kwietniu 2020 olimpijka całkowicie straciła władzę w nogach. Zaczęła korzystać z wózka inwalidzkiego. Seria badań, nerwy. W końcu fatalna wiadomość od lekarzy: przerzut. Rak zaatakował kości.
- Nikt mi nie powiedział, czy uda się mnie wyleczyć. Nikt nie powiedział, czy znów będę chodzić. Mam kolejne wizyty, dostaję tabletki. I tyle - mówi nam z żalem.
Pieniędzy już nie ma
Kolejne miesiące mijają, sytuacja się nie poprawia, a koszty opieki i leczenia rosną. Przekraczają możliwości finansowe rodziny. Syn i córka łyżwiarki szukają pomocy u ludzi dobrej woli. Założyli zbiórkę w serwisie zrzutka.pl.
- Opiekunka, bez której nie mogę funkcjonować, to trzy tysiące złotych miesięcznie. Moja cała emerytura - opowiada multimedalistka. A przecież to nie wszystko. Leki, suplementy, badania, przystosowanie mieszkania do potrzeb osoby niepełnosprawnej, fizjoterapia, sprzęt rehabilitacyjny, łóżko ortopedyczne - wszystko kosztuje. Łóżko to 6,5 tysiąca.
- Dla mnie to straszne koszty - podkreśla. Gdy leczyła raka piersi, wydała 40 tysięcy na same suplementy. Teraz ich nie kupuje, bo po prostu nie ma pieniędzy. Gdy o sytuacji olimpijki dowiedziało się środowisko, odzew był spory. Pomoc zaoferował związek łyżwiarski, PKOl, Towarzystwo Olimpijczyków Polskich.
- Widzę swoje życie jako wahadło. Przez długie lata ciężko pracowałam, dawałam z siebie bardzo dużo, za dużo. To wahadło przesunęło się na złą stronę życia. Może teraz wreszcie zmieni kierunek i zacznie zmierzać ku dobrej? Niestety na razie nic nie zapowiada takiego scenariusza. Nie mogę nawet wstać z łóżka, iść do toalety, jestem zależna od opiekunek. To boli - mówi Ryś-Ferens.
- Szukam różnych dróg, by zdobyć środki na kosztowne leczenie. Chciałam nawet dotrzeć do premiera, wysłałam pismo, ale nie przyniosło to skutku. Jest we mnie żal, że jako sportowiec zrobiłam dla Polski bardzo dużo, a teraz otrzymuję niewielką pomoc - dodaje.
Mieszka u córki w Warszawie, na piętrze starego jednorodzinnego domu. - Dziś, bym mogła pojechać do lekarza, ktoś musi mnie znieść po schodach. Syn już nie może, bo od noszenia uszkodził sobie kręgosłup - mówi.
Morze łez w Calgary
Kariera sportowa Ryś-Ferens trwała ponad 20 lat. Gdy w 1991 roku kończyła z łyżwiarstwem szybkim, miała w dorobku 83 tytuły mistrzyni Polski i 50 rekordów kraju na różnych dystansach. Przez lata nie wypadała ze światowej czołowej szóstki wieloboju, w sumie zdobyła 21 "małych" medali mistrzostw świata i Europy oraz trzy "duże".
Tylko na igrzyskach zawsze czegoś brakowało. W Lake Placid w 1980 roku była piąta na 3000 metrów, tak samo cztery lata później w Sarajewie. W 1988 roku w Calgary była w rewelacyjnej formie, na 5000 metrów jechała po medal. Półtora okrążenia przed metą upadła.
- Nie wiedziałam, co się stało. Tak, jakby ktoś podstawił mi nogę - wspomina. Wstała i dojechała do mety, z nowym rekordem Polski. Tyle że znowu bez olimpijskiego medalu. - Wylałam wtedy morze łez. Wszyscy imprezowali, bo to był koniec igrzysk, a ja siedziałam w swoim domku i płakałam. Został ze mną tylko Andrzej Kozak, trener kadry alpejek. Do dziś jestem mu za to wdzięczna.
- Wtedy bardzo przejmowałam się niepowodzeniami - mówi i zdradza, że w bardzo chudych dla polskich sportów zimowych latach 80. czuła na sobie ogromną presję. - Cała nadzieja na medal była na moich barkach. Ludzie na mnie liczyli, a ja nie chciałam zawieść. I kończyło się na nieprzespanych nocach przed startami.
Teraz uważa, że miała możliwości, żeby z jednego z olimpijskich startów wrócić do domu z medalem - gdyby ich nie miała, nie utrzymałaby się przez dwie dekady w ścisłej światowej czołówce panczenistek.
- Ale poza możliwościami trzeba jeszcze mieć trochę szczęścia. Ja go nie miałam. Jestem jednak dumna z tego, co osiągnęłam. Co cztery lata na igrzyskach byłam w pierwszej piątce, a musiałam walczyć z zawodniczkami, które stosowały doping. Na przykład Niemki z NRD. Już po karierze odwiedziła mnie Karin Enke, która z igrzysk w Lake Placid, Sarajewie i Calgary przywiozła osiem medali, w tym trzy złote. Powiedziałam jej: "Koksowałyście się jak nie wiem. Gdy zaczynałyśmy karierę, to ze mną przegrywałaś". Odpowiedziała tylko, że nie miała wyboru.
"Przepraszam moje ciało"
Kiedyś ciągle była w ruchu, teraz uważa, że płaci cenę za lata "katowania" swojego ciała. - Przepraszam je za to. Trenowałam za ciężko. Takie były wtedy metody, siermiężne. Do tego nie stosowało się suplementów, a organizm się zużywał. Ale ja o tym nie myślałam, kochałam to, co robiłam. Treningi sprawiały mi wielką przyjemność i myślałam, że całe życie będę sprawna i pełna energii. Niestety, przyszedł czas, że ciało się zbuntowało. Teraz zmusza mnie do odpoczynku.
- Przy dobrej pogodzie, jak jest komu mnie znieść, idę na spacer. Ale na wózek też nie mogę siadać zbyt często, bo muszę oszczędzać kręgosłup.
Do lat spędzonych na torze nie lubi wracać. - Dla mnie to zamknięty rozdział. To inni częściej mi przypominają o swoich osiągnięciach. Zdarza mi się o nich zapomnieć. Gdy teraz rozmawiam z panem i wymieniam te dokonania, myślę sobie, że byłam naprawdę dobra. Że niewielu pokazało tyle wytrwałości. Przez 22 lata, bo trenowałam od 14. do 36. roku życia, miałam w sobie dużo energii i radości z tego, co robię. Dopiero pod koniec kariery łyżwiarstwo zaczęło mnie męczyć. Przede wszystkim psychicznie, bo kondycja wciąż była.
Prawie 30 lat po zakończeniu kariery nie brakuje jej sportu, rywalizacji, walki o kolejny medal i nowy rekord. - Nie tęsknię za tym. Najbardziej to mi brakuje ogrodu. Jest piękny, uwielbiałam spędzać w nim czas w otoczeniu przyrody i bardzo o niego dbałam. A teraz nie mogę już w nim pracować.
Czytaj także:
Erwina Ryś-Ferens walczy z rakiem. Polska federacja przekazała pieniądze słynnej łyżwiarce
Z Rio do małego miasta na Jurze. Flavio Gualberto: Chcę być jednym z najlepszych zawodników PlusLigi