Mirko Filipovic odchodzi w niesławie. Słynny zawodnik MMA i legenda kickboxingu przed galą w Seulu (odbyła się 28 listopada) ogłosił, że z powodu kontuzji musi zakończyć karierę. 41-letni Chorwat nie był w stanie zawalczyć z Anthonym Hamiltonem, a że miał także inne kłopoty zdrowotne, zdecydował się na emeryturę. Ostatnią walkę stoczył 11 kwietnia w Krakowie, kiedy pokonał Gabriela Gonzagę. To była 31. wygrana w 45. pojedynku w MMA.
Kibice byli zaskoczeni, bowiem nic nie zapowiadało, że "Cro Cop" tak nagle rozstanie się ze sportami walki. Wszystko jednak wskazuje na to, że Chorwat ubiegł przebieg wypadków. Dzień po rezygnacji głos zabrali przedstawiciele UFC. Te słowa zaskoczyły wszystkich.
Ucieczka do przodu
Ogłosili, że zawieszają Filipovicia. Powodem był doping. Nie podano wszystkich szczegółów, bo początkowo mówiło się nie o konkretnym "wspomagaczu", ale o braku informacji o miejscu pobytu w razie przeprowadzenia kontroli.
To jednak nie wszystko, bo Chorwat - przyparty do muru - przyznał, że brał hormon wzrostu, ale ze względów leczniczych. Wcześniej zaprzeczał, że coś zażywał. - Chcieli mnie ukarać jako pierwszego na podstawie współpracy z USADA, bo jestem znany - m.in. takie słowa zawarł w oświadczeniu.
Poinformował, że współpracował z UFC i sam wszystko wyjaśniał, więc robią z niego kozła ofiarnego. Twierdził, że zależało mu na szybszym wyleczeniu uszkodzonego ramienia, stąd hormon wzrostu w jednym z medykamentów.
Wyniki testów nie pozostawiły wątpliwości - brał zabronioną substancję. W konsekwencji USADA (U.S. Anti-Doping Agency) zawiesiła go na dwa lata. Zakończenie kariery nie było więc spowodowane urazami, ale to była "ucieczka do przodu". Chorwat ubiegł przebieg wydarzeń, bo dwuletni okres zawieszenia w praktyce i tak kończy jego karierę. Decyzja o odejściu ze sportu nie zapobiegła wydaniu decyzji przez USADA.
Nogą wysyłał na cmentarz
Filipović znany był ze swojego powiedzenia "prawa noga - szpital, lewa - cmentarz". Stoczył w sumie 79 walk w K-1, Pride, IGF i UFC. Zaczynał karierę od kickboxingu. Po śmierci ojca prosto ze służby wojskowej trafił do policji, pracował w oddziałach antyterrorystycznych. Tak dorobił się pseudonimu "Cro Cop".
Kibice usłyszeli o nim, gdy w 1996 roku, w wieku 22 lat, trafił do K-1. Japońska organizacja pozwoliła mu rozwinąć skrzydła. Pokłócił się jednak z trenerem i na trzy lata zajął się amatorsko boksem, był m.in. mistrzem Chorwacji w wadze superciężkiej. Wrócił do K-1, ale szybko przerzucił się na MMA. Od 2001 roku był gwiazdą PRIDE. Stoczył niezapomniane pojedynki z Antonio Rodrigo Nogueirą czy Fedorem Jemieljanienką, które przeszły do historii sportów walki. W 2006 roku doszedł na szczyt PRIDE - wygrał turniej Openweight Grand Prix, pokonując po drodze m.in. Wanderleia Silvę i Josha Barnetta. Pasa PRIDE jednak nigdy oficjalnie nie zdobył.
Do UFC trafił w 2007 roku, jednak po dwóch porażkach wrócił do kickboxingu i Japonii. Ponownie podpisał umowę z UFC w 2009 roku, ale kiedy przegrał przed czasem z Frankiem Mirem, Brendanem Schaubem i Royem Nelsonem, odszedł z MMA. Potem wrócił, na galę w Krakowie, gdzie stoczył ostatnią walkę w karierze.
Bilans Filipovicia w kickboxingu to 23 zwycięstwa (12 przez KO) i 8 porażek. W MMA odniósł 31 zwycięstw (23 przez KO), 11 porażek, 2 remisy, a jedna walka została uznana za nieodbytą.
Mirko "Cro Cop" Filipovic: był wielką gwiazdą MMA, skończył z karą za doping
Kibice pamiętają niesamowite kopnięcia Mirko Filipovicia, którymi wykańczał rywali. W ostatnim czasie mówi się jednak tylko o dopingowej wpadce Chorwata.
Źródło artykułu: