- Ta książka jeszcze nie jest zamknięta - stwierdził Błachowicz wkrótce po tym, jak należący do niego pas mistrza UFC zawisł na biodrach Glovera Teixeiry. I właśnie to zdanie powinno wybrzmieć najgłośniej po gali w Abu Zabi. Błachowicz jest człowiekiem, który z podnoszenia się po niepowodzeniach uczynił życiowe motto.
Cała jego kariera to pasmo wzlotów i porażek. Im wyżej się wspinał, tym bardziej bolał upadek. Ale nie to było najważniejsze. Błachowicz nigdy nie był z tych, co płaczą, czy tych, którzy uciekają po klęsce. Zawsze podnosił się w miejscu, w którym upadał.
Rameau Thierry Sokoudjou, Jimi Manuwa, Corey Anderson - wszyscy ci zawodnicy zwyciężali z "Cieszyńskim Księciem". Ale w rewanżu nie mieli z nim szans, bo Błachowicz - jak sam określał - łączył kropki, by znaleźć przyczynę porażki. A po nich zawsze przychodziło zwycięstwo.
ZOBACZ WIDEO: Nowe nagranie nokautu Pudzianowskiego. Widać wszystko ze szczegółami
W Abu Zabi nie był sobą i on to doskonale wiedział już po zakończeniu pojedynku. - Wszystko poszło nie tak. Legendarną polską siłę zostawiłem w hotelu - odpowiedział na pytanie o przyczyny porażki. Czy zabrakło tego ognia, którym Błachowicz spalał poprzednich rywali? Czy za dużo było respektu, a zbyt mało tej rozumianej w zdrowy sposób niechęci do rywala w całym tygodniu poprzedzającym galę? A może w tym raju na ziemi zabrakło wojennej atmosfery, którą w poprzednich starciach Polaka dało się dostrzec? Teorii jest wiele, ale jedno jest najważniejsze.
Mam wrażenie, że Błachowicz już wie, co w Abu Zabi nie zagrało. I właśnie na tym buduję swoją wiarę, że "Cieszyńskiego Księcia" jeszcze na tronie zobaczymy. Jestem przekonany, że przed nami jeszcze wiele ciekawych i emocjonujących gal z udziałem Jana Błachowicza. Bo przecież ta książka nie jest skończona, a kropka nie została postawiona.