Lech Poznań słono zapłacił za skąpstwo [OPINIA]

Było mistrzostwo na stulecie i dość. Lech Poznań jest nasycony i znów popełnia takie same błędy jak w przeszłości. Klęska z Karabachem Agdam (1:5) ukazała jak na dłoni wielopłaszczyznowe kłopoty mistrza Polski.

To co wydarzyło się przy Bułgarskiej mogło wlać w serca kibiców "Kolejorza" względny optymizm. Drużyna Johna van den Broma nie zagrała z Azerami wielkiego meczu, ale zwyciężyła 1:0, a co najważniejsze, to było 90 minut na jej warunkach. Oddała inicjatywę rywalowi, jednak nie pozwalała mu praktycznie na nic. Bardzo rzetelnie realizowała plan, dzięki czemu wypracowała zaliczkę przed rewanżem.

Właśnie dlatego wtorkowe wydarzenia z Baku są tak rozczarowujące. Lechici nie potrafili powtórzyć niczego dobrego z domowego spotkania, mimo że rewanż zaczął się dla nich golem w 19. sekundzie. To był start marzeń, który okazał się ostatecznie tylko miłym złego początkiem.

W Lechu zawiodło wszystko - indywidualności, nastawienie mentalne, taktyka i pomysł. Karabach rozstawiał poznańskich piłkarzy po kątach, nie bojąc się nawet kontry. Smutny był ten obraz bezradności drużyny, która niedawno w dobrym stylu wywalczyła mistrzostwo i w Poznaniu zaczęto powoli wymazywać z pamięci seryjne kompromitacje sprzed lat.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: uderzył z połowy boiska. Cudowna bramka młodego Hiszpana!

- Najgorzej by się stało, gdyby władze Lecha pomyślały, że zrobiliśmy coś fajnego i teraz ewentualne niepowodzenie już nie wzbudzi tak dużej frustracji kibiców - mówił niedawno były piłkarz "Kolejorza" Ryszard Rybak i jego słowa okazały się niestety prorocze.

Władze klubu znów nie wyciągnęły wniosków i zrobiły niewiele, by wystawić do walki o Ligę Mistrzów mocną drużynę. Artur Rudko, który w Baku był zagubiony jak dziecko we mgle, trafił do Poznania głównie dlatego, że nie trzeba było za niego płacić. Lech mógł mieć choćby Frantiska Placha, ale pożałował pieniędzy na sumę odstępnego i obszedł się smakiem. Teraz może się wstydzić, bo klęska w Azerbejdżanie to kompromitacja na całego.

To samo dotyczy Damiana Kądziora. Telenowela z tym piłkarzem trwa już ponad rok. Też poszło oczywiście o pieniądze. Rok temu z Bułgarskiej wypłynął sygnał, że skrzydłowy nie do końca pasuje profilem do wymagań Macieja Skorży. Tego lata temat wrócił i Lech chciał 30-latka ściągnąć. Nic z tego, bo ci, którzy przy Bułgarskiej decydują o transferach, targują się o każdą złotówkę, a Piast Gliwice słusznie nie widział powodu, by oddawać swoją gwiazdę za czapkę śliwek.

Jest jeszcze drugi aspekt: Lech nie wyłożyłby za Kądziora zbyt dużej sumy pieniędzy, bo to piłkarz niesprzedawalny. W Poznaniu jakiekolwiek konkretne kwoty płaci się tylko za tych, których później można jeszcze spieniężyć. 30-latek byłby wzmocnieniem na już, ale bez perspektyw na wielki transfer, a takie ruchy w Lechu wykonuje się bardzo niechętnie.

Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze kwestia braku proporcji. O tym też wspominał niegdyś Ryszard Rybak - przy okazji transferu Adriela Ba Louy, który był rekordowym dla "Kolejorza". - Iworyjczyk kosztował 1,2 mln euro, a na sprzedaży Jakuba Modera do Brighton and Hove Albion Lech zarobił 11 mln. Pieniądze wydane na rekordowy transfer to więc żaden kosmos.

Przez ostatnie pięć lat Lech zarobił na transferach gotówkowych 45 mln euro, a w tym samym czasie na ruchy przychodzące wydał zaledwie 10. Od lat przy Bułgarskiej panuje zwyczajne skąpstwo. Skłonność do podejmowania ryzyka jest zerowa. Klub inwestuje większe środki tylko w akademię - wyłącznie po to, by produkować następne talenty, które sprzeda z wielkim zyskiem - tak jak Jakuba Modera czy Jakuba Kamińskiego.

Przy takim nastawieniu marzenia o podboju Europy pozostaną mrzonką, a mit wielkości, budowany przez klubowy marketing, będzie można uskuteczniać tylko na krajowym podwórku - i to też od czasu do czasu, bo ostatnio tytuł mistrzowski Lech zdobywa średnio raz na 6 lat.

Szymon Mierzyński

Źródło artykułu: