Do końca pierwszej połowy pozostawały trzy minuty. 60 tysięcy widzów w strugach deszczu wciąż czekało na pierwszego gola. Po dośrodkowaniu z lewej strony Antal Dunai, kryty na radar przez środkowych obrońców, uderzył piłkę głową z linii piątego metra, ale Hubert Kostka w polskiej bramce nie dał się zaskoczyć. To była wyborna okazja i chyba tylko fakt, że Dunai po zderzeniu ze Zbigniewem Gutem od drugiej minuty biegał w przesiąkniętym krwią bandażu na czole sprawił, że nie trafił bardziej precyzyjnie.
Kostka poleżał chwilę na piłce, w końcu się podniósł, spuścił futbolówkę na ziemię i lekko, jakby od niechcenia zagrał do partnera, który pojawił się na pozycji prawego obrońcy. Ten spokojnie przyjął, popatrzył i zdecydował się podać jeszcze bardziej do linii. Pomysł był tak czytelny, że Bela Varadi bez najmniejszego trudu przejął zagranie, prostym zwodem minął podającego i zaczął ścinać w stronę bramki.
- Szedł sam na sam ze mną - wspomina Kostka. - Wybrałem zły wariant, przewidywałem, że zagra przed bramkę do Dunaia, bo z takiego kąta ciężko trafić, ale to była bardzo bliska odległość i zmieścił. Bramkarz ma wątpliwości po każdej puszczonej piłce, czy nie mógł jej obronić. Ale z perspektywy pięćdziesięciu lat uważam, że za tę bramkę dużej winy nie ponoszę.
ZOBACZ WIDEO: Kulisy transferu Milika, świetny Lewy w Barcelonie, co z Piątkiem? - Z Pierwszej Piłki #17
Oglądając zapis tego gola na archiwalnym filmie, ma się wrażenie, że taki błąd przy wyprowadzaniu nie ma prawa zdarzyć się w meczu co lepiej grających młodzików. Tymczasem w Monachium popełnił go nie kto inny jak sam Kazimierz Deyna. Varadi utonął w objęciach kolegów, Polacy ze spuszczonymi głowami pomaszerowali do środka.
Wkrótce niemiecki sędzia Kurt Tschenscher - urodzony w Strzelcach Opolskich, były piłkarz istniejącego do końca wojny klubu SC 1910 Preussen z Zabrza - zagwizdał po raz ostatni w pierwszej części. Scenariusz pisał się niczym w książce Adama Bahdaja. Do przerwy było 0:1
Piłkarz jeżdżą koleją
Dzisiaj to jedno z monachijskich osiedli mieszkaniowych. Bardzo ładne. Budynki wprawdzie z wielkiej płyty, a jednak wydają się przytulne. Może jedynie najniższe domki pokryte kiepskiej klasy graffiti i wyraźnie zamieszkane przez mniej zamożnych lokatorów, niekoniecznie zachęcają do odwiedzin. Poza tym wszystko ze sobą współgra, tonąc w bezmiarze otaczającej osiedle zieleni.
50 lat temu była tu wioska olimpijska, w której wraz z całą polską ekipą i olimpijczykami z ponad 120 państw, zamieszkiwali także piłkarze wybrani na olimpijski turniej przez trenera Kazimierza Górskiego. Wioska znajdowała się w obrębie Parku Olimpijskiego. Przedstawiciele większości dyscyplin na areny swoich zmagań mieli spacerem góra kwadrans.
„Polak, Węgier dwa bratanki, ale my strzelamy bramki”
— Łączy nas piłka (@LaczyNasPilka) September 10, 2022
lat temu reprezentacja Polski wywalczyła pierwsze miejsce na podium Igrzysk Olimpijskich! Cały mecz, ciekawostki, galeria, statystyki...
Przykryte bajecznie drogim szklanym dachem, architektonicznym cudem tamtych lat, Stadion Olimpijski, pływalnia, hala i kilka innych jeszcze obiektów znajdowały się po drugiej stronie drogi szybkiego ruchu, nad którą przeprowadzono kilka mostków łączących obie części parku.
Turniej piłkarski toczył się jednak głównie poza Monachium. W mniejszych bawarskich miastach: Ingolstadt, Ratyzbonie, Augsburgu, Pasawie i Norymberdze. By dostąpić zaszczytu występu na 80-cio tysięcznym Stadionie Olimpijskim, głównej arenie igrzysk, Polacy musieli awansować przynajmniej do najlepszej czwórki turnieju.
Z dawnej wioski do Ingolstadt jest 76 kilometrów. Samochodem jazda zajmuje niespełna godzinę. Stadionu ESV, na którym Biało-Czerwoni rozegrali pierwszy mecz z Kolumbią, szukam pośród niewysokich domków jednorodzinnych w pobliżu dworca głównego. Leje jak z cebra, wycieraczki nie nadążają zbierać wody. Brama otwarta, bez problemu można by wjechać i na środek murawy.
Miejscowy zespół trzeciej ligi niemieckiej, FC Ingolstadt 04, dawno wyniósł się na nowy obiekt na obrzeżach miasta. Tu wszystko, może z wyjątkiem pogody, zdaje się wyglądać tak jak w poniedziałek 28 sierpnia 1972 roku. Na trybunie pod dachem zamontowano wprawdzie foteliki, ale na pozostałych wciąż stare drewniane ławki. Krzesła w kabinie spikera i tablica wyników zdają się pamiętać mecz sprzed pół wieku.
Wielkiego widowiska około 5 tysięcy widzów wówczas nie zobaczyło. Polacy gładko rozprawili się z amatorami z Kolumbii 5:1. Dużo zresztą nie brakło, by wygrali walkowerem. Podczas igrzysk piłkarze jeździli na mecze specjalnymi pociągami. Kolumbijczycy na pociąg nie zdążyli i w ostatniej chwili dojechali do Ingolstadt autokarem.
- Turniej był doskonale zorganizowany - mówi Kostka. - Pociąg był podstawiany pod samą wioskę. Jeden wagon dla jednej drużyny, drugi dla drugiej, i do tego wagon restauracyjny. - Dojazdy nie stanowiły żadnego problemu, pociągi odchodziły punktualnie co do minuty - dodaje Lesław Ćmikiewicz.
Telefon od Górskiego
Wyjaśnić trzeba, że Kolumbia nie grała najsilniejszym składem, bo w igrzyskach występować mogli tylko piłkarze o statusie amatorów. Takimi byli oficjalnie wszyscy w krajach tak zwanej demokracji ludowej, wystawiały więc one do rywalizacji swoje pierwsze reprezentacje, w związku z czym turnieje olimpijskie zdominowane były w tamtych czasach przez państwa bloku wschodniego. W 1952 roku zwyciężyli Węgrzy, cztery lata później ZSRR, potem Jugosławia i znów dwukrotnie Węgry.
Po pokonaniu Kolumbii, Polacy gładko 4:0 rozprawili się z Ghaną i mieli już zapewniony awans do drugiej fazy. Przed nimi był jednak jeszcze pojedynek o pierwsze miejsce w grupie z NRD, które także miało na koncie dwa zwycięstwa. - Trzeba było z nimi się namęczyć, to był dobry zespół, ale wygraliśmy 2:1 - wspomina Włodzimierz Lubański, kapitan polskiej reprezentacji.
- Gdybyśmy nie wygrali, też byśmy przeszli dalej, ale ze względów mentalnych to zwycięstwo było bardzo ważne. W zupełnie innych nastrojach wracaliśmy do wioski. Po porażce wszyscy się kryją, chowają, jeden drugiego ledwie widzi. Po zwycięstwie jest zupełnie inaczej. To jest jak białe i czarne. Zespół nabrał przekonania, że możemy grać jeszcze lepiej.
Wygraną z NRD Polacy zawdzięczali dwóm bramkom obrońcy Jerzego Gorgonia. Szczególnie tej drugiej, pięknego uderzenia z dystansu w samo okienko, warto poszukać w sieci. Był to też niezwykle ważny mecz dla Kostki: - Dwa lata przed igrzyskami wyleciałem z reprezentacji właśnie po meczu z NRD przegranym 0:5 w Rostocku. Nie myślałem, że jeszcze kiedykolwiek wrócę. To, że trener Ryszard Koncewicz mnie odstawił to była moja wina. Grałem bardzo słabo, zresztą podobnie jak cała drużyna.
- Nigdy nie miałem o to pretensji. Dopiero problemy, jakie z obsadą bramki miał trener Górski sprawiły, że do niej wróciłem. Telefon od trenera Górskiego pamiętam jakby dzwonił wczoraj. Spytał czy bym jeszcze raz nie spróbował. Powiedziałem, że sam nigdy nie rezygnowałem z reprezentacji i jeśli mnie tylko powoła, przyjadę - wspomina bramkarz.
Viva Espana!
Chęć udziału w turnieju olimpijskim zgłosiły 84 reprezentacje. Obrońcy tytułu Węgrzy i gospodarze RFN mieli zapewnione uczestnictwo. Pozostali musieli o nie walczyć w eliminacjach, do których przystąpiło ostatecznie 78 drużyn. Polska najpierw okazała się lepsza od amatorów z Grecji (7:0 i 1:0) i dzięki temu znalazła się w drugiej, grupowej fazie kwalifikacji.
W zestawie z Bułgarią i Hiszpanią. Tylko na zwycięzcę czekało miejsce w Monachium. Było jasne, że sprawa powinna rozegrać się między Polakami i Bułgarami, a amatorzy z Hiszpanii powinni być dla nich tłem. Faktycznie, w pierwszych konfrontacjach Polacy ograli Hiszpanów w Gijon 2:0, a Bułgarzy u siebie 8:3.
Kostka wrócił między reprezentacyjne słupki na mecz z Bułgarią w Starej Zagorze. Niezmiernie ważny. Do przerwy było 1:0 dla Biało-Czerwonych, ale ostatecznie 3:1 dla gospodarzy. Za czerwoną kartkę wyleciał z boiska Lubański, a sędziowskich kontrowersji było co niemiara.
- Nigdy z sędziami dobrze nie żyłem, ale to co Rumun Paduranu tam z nami zrobił, to wołało o pomstę do nieba, krzywdził nas niemiłosiernie - wspomina Kostka. - Ta porażka praktycznie przekreślała nam szanse pojechania na igrzyska.
Wprawdzie Polacy wygrali rewanż u siebie na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie 3:0, a kilka dni wcześniej pokonali też drugi raz w Szczecinie Hiszpanów 2:0, ale decydowała różnica bramek we wszystkich meczach, a nie bezpośrednie starcia. O wszystkim miał zdecydować ostatni mecz Bułgarów w Hiszpanii.
Ich wygrana jedną bramką oznaczała dodatkowy mecz o awans (różnica bramek Polaków i Bułgarów byłaby taka sama), wyższa dawała im kwalifikację, a remis lub porażka premiowały Polskę. - Nie wiedziałem, że jest transmisja radiowa z tego meczu – mówi Kostka.
- Jechałem samochodem z Raciborza, z którego pochodzę, do Zabrza. Włączyłem radio, był remis 3:3 i do końca kilka minut. Nie mogłem prowadzić, musiałem zjechać na bok. Zatrzymałem się, żona pytała czemu nie jedziemy, powiedziałem, że poczekamy jak się skończy. Skończyło się tym remisem. Wiedziałem już, że pojadę na olimpiadę. A to jest wielkie wyróżnienie. Jak przychodziłem do Górnika Zabrze w 1960 roku, to z igrzysk w Rzymie wrócili akurat Ernest Pol, Stefan Floreński i Roman Lentner. Nie odnieśli tam żadnego sukcesu, ale opowiadali, że to jest ogromne wydarzenie i zaszczyt. Nigdy nie myślałem, że kiedykolwiek tego dostąpię.
Wyjść i wygrać
- Siła zespołu, siła przekonywania trenera Górskiego była tak duża, że my pojechaliśmy na igrzyska nie tylko wziąć udział. Pojechaliśmy tam po medal! To było dla nas celem od początku, od momentu przygotowań w Zakopanem. Nic nie zmieniło się nawet po sparingowej przegranej z Polonią Bytom, kiedy wylała się na nas fala krytyki i pytania po co my do Monachium w ogóle jedziemy - opowiada Lubański.
Do drugiej rundy z 16 uczestników igrzysk zakwalifikowało się 8 drużyn. Po wygraniu rywalizacji w grupie, na drugim etapie biało-czerwonych czekały zmagania z Danią, ZSRR i Marokiem. W drugiej grupie znalazły się Węgry, NRD, RFN i Meksyk. Najlepsi z tych czwórek uzyskiwali prawo gry w finale o złoto, drudzy o brąz.
Polacy zaczęli drugą fazę od meczu z Danią - eliminowała Biało-Czerwonych z poprzednich igrzysk, w których brali udział w Helsinkach i Rzymie. - To był czwarty mecz na turnieju - wspomina Lubański. - Przyszedł taki moment pewnego odprężenia wewnętrznego u zawodników. Nie jeden, nie dwóch, ale kilku słabo się tego dnia czuło. A oni mieli przecież w składzie Allana Simonsena, który kilka lat później zdobył Złotą Piłkę i paru jeszcze niezłych grajków. Nie szło nam.
- W przerwie doszło do ostrej wymiany zdań między mną a Gadochą - wspomina Ćmikiewcz. - Skoczyliśmy do siebie po prostu. - Wszyscy zaczęliśmy się kłócić - dodaje Lubański. - Trwało to z połowę przerwy. Trener Górski nie wchodził do szatni. Wszedł, gdy do wyjścia na boisko zostały może trzy, cztery minuty. Stanął przed nami jak to zwykle on, popatrzył: "Panowie, skoro żeście już sobie wszystko powiedzieli, no to teraz trzeba wyjść i ten mecz wygrać". Odwrócił się i wyszedł. Zaczęliśmy grać lepiej, ale skończyło się 1:1. Nic jednak nie było jeszcze stracone.
Patrząc na kalendarz gier turnieju w Monachium, rzuca się w oczy fakt, że Polacy rozgrywali swoje mecze co drugi dzień. Dwa dni przerwy mieli tylko przed finałem. Musi zastanawiać, jak wytrzymali to fizycznie, zwłaszcza że na obóz do Zakopanego Górski zabrał 26 graczy, ale na igrzyska tylko 19, a z tego jeszcze dwóch - drugi bramkarz Marian Szeja i napastnik Andrzej Jarosik - nie zagrało ani minuty.
- W Zakopanem Górski nas znakomicie przygotował fizycznie, w Monachium właściwie mieliśmy tylko rozruchy, ciężej trenowali tylko ci którzy nie grali - wspomina Kazimierz Kmiecik. - Jacek Gmoch, asystent Górskiego, chciał mocnych treningów, ale chłopcy, którzy mieli wpływ, mający bardzo mocną pozycję Włodek Lubański, utwierdził trenera, żebyśmy się po prostu na tym boisku treningowym bawili. Obok nas często trenowali Węgrzy, oni dostawali mocny wycisk - pamięta Ćmikiewicz.
- Ćwiczyliśmy zaraz obok wioski, wychodziliśmy z naszego budynku i dosłownie za 5 minut byliśmy na boiskach treningowych, których było kilka - mówi Kostka. - Trochę taktyki, stałe fragmenty. Dziennikarze to wszystko mogli obserwować, nikt nie zabraniał. Górski wiedział co robi. To był człowiek, który czuł piłkę. Wiedział jak powinniśmy grać i odpoczywać.
Boiska treningowe obok dawnej wioski wciąż służą futbolowi. Można je zobaczyć, spacerując aleją Kusocińskidamm, która otrzymała nazwę dla uczczenia pamięci polskiego mistrza olimpijskiego.
Gramy czy nie gramy?
- Atmosfera w wiosce była bardzo przyjemna. Sklepy, lokale, występy artystyczne, dyskoteka. Wszędzie monitory, na których można było śledzić zawody. Człowiek szedł i spotykał ludzi, którzy przed chwilą zdobywali medale. Wpadłem też wtedy w wiosce na słynnego amerykańskiego aktora Kirka Douglasa - wspomina Ćmikiewicz.
- Mieszkaliśmy w apartamentach, dwuosobowe pokoje, i łazienka na chyba trzy dwójki, bardzo przyjemne warunki - pamięta Kmiecik. - Każdego dnia rano był apel, witaliśmy medalistów, gratulowaliśmy, klimat w polskiej grupie olimpijskiej był fantastyczny. W wolnych dniach szliśmy na walki bokserskie chłopaków, czy na Stadion Olimpijski dopingować naszych. Mieliśmy specjalne przepustki, wpuszczano nas na obiekty - mówi Lubański.
Atmosfera zmieniła się po dziesięciu dniach, gdy na drugim końcu wioski doszło do zamachu palestyńskich terrorystów na ekipę Izraela. 5 września nad ranem napastnicy zastrzelili dwóch Izraelczyków, dziewięciu pojmali, żądając w zamian za ich uwolnienie wypuszczenia z izraelskich więzień kilkuset Palestyńczyków. Pojawił się problem co dalej z igrzyskami.
Głosy były podzielone, jedni uważali, że powinny zostać zakończone, drudzy twierdzili, że oznaczałoby to wygraną terrorystów. Dla Polaków miało to o tyle znaczenie, że w dzień zamachu mieli rozegrać kluczowy mecz z ZSRR. - Było bardzo nerwowo, nie było wiadomo czy w ogóle wyjedziemy do Augsburga, gdzie graliśmy, co chwila przychodziły sprzeczne informacje - wspomina Lubański. - Już w trakcie rozgrzewki też dostaliśmy informację, że nie gramy. Po zejściu do szatani okazało się, że jednak tak. To wszystko bardzo działało na koncentracje każdego z nas.
Ostatecznie mecz odbył się dlatego, że choć igrzyska postanowiono zawiesić, zdecydowano o dokończeniu zawodów już trwających, a za takie uznano piłkarzy szykujących się do gry.
Jarosik mówi "nie"
- Do przerwy Ruscy robili z nami co chcieli, powinniśmy przegrywać nie jeden, a trzy albo cztery zero. Całe szczęście, że trafiali w Huberta zamiast do bramki - kontynuuje Lubański.
- Bramkarz musi mieć trochę szczęścia - mówi Kostka. - To była dobra drużyna, aktualny wicemistrz Europy. W pierwszej połowie byłem kilka razy sam na sam z napastnikami radzieckimi. Niektóre piłki mnie trafiły, niektóre obroniłem. Cieszę się, że w tym meczu pomogłem drużynie dostać się do finału i że inni zawodnicy też to tak odbierają. Ale zwycięstwo zawdzięczamy wejściu na 20 minut przed końcem Zygi Szołtysika. Właściwie on nam ten mecz wygrał. Nigdy nie myślałem, że wprowadzenie jednego zawodnika może tak diametralnie zmienić sposób gry drużyny.
- Na boisko miał wejść Andrzej Jarosik, ale obrażony odmówił - opowiada Lubański. - Pan Kazimierz podjął decyzję bardzo szybko. Nie dyskutował z Jarosikiem, spojrzał na Zygę i powiedział "wchodzisz ty". A było wiadomo, że jak jesteśmy razem z Zygą na boisku, to nawet jakby była dwunasta w nocy i ciemno, jakąś okazję stworzymy. Zaczęliśmy klepać Ruskich, strasznie ich cisnąć, nie wiedzieli co się dzieje.
Wkrótce po faulu na Lubańskim sędzia przyznał Polakom rzut karny. - Byłem wyznaczony do karnego, ale tak mnie przejechał, że mnie wszystko bolało - ciągnie opowieść Lubański. - Podbiegł Deyna, mówię do niego: „Kaziu ty”. Powiedział krótko: "OK, Włodek".
- Jak piłka już stała na wapnie, spojrzałem na Rudakowa w radzieckiej bramce, on miał ręce od słupka do słupka. W życiu bym się chyba nie odważył strzelić tak spokojnie jak Kaziu - wspomina Ćmikiewicz.
By grać o złoto Polacy musieli jednak wygrać. W samej końcówce Lubański dostał piłkę na linii 16 metrów, ale był plecami do bramki, zostawił ją nabiegającemu Szołtysikowi, a ten huknął po długim rogu, zapewniając Polsce zwycięstwo.
- Powinniśmy być wdzięczni Jarosikowi, jakby wszedł, kto wie, co by było - mówi z przekąsem Kmiecik. - W tym momencie Jarosik zepsuł atmosferę, powinno się go zawiesić czy wyrzucić, ale był piłkarzem Zagłębia Sosnowiec, klubu Edwarda Gierka, i nikt z tym nie chciał walczyć - dodaje Ćmikiewicz.
Łagodniej na sprawę patrzy Kostka: - Jarosik nie psuł atmosfery, był naszym podstawowym zawodnikiem w eliminacjach, natomiast w Monachium się nie załapał. Wiadomo, że był niezadowolony, staram się go zrozumieć. Jeżeli mówimy o szczęściu Górskiego, to było takie szczęście. Trzeba temu z góry podziękować, że dał trenerowi do namysłu.
- Przy napięciu i stresie, który mieliśmy od poranka, chłopcy chcieli się po meczu napić piwa w wagonie restauracyjnym - opowiada Lubański. - Przyszli do mnie jako kapitana, żebym to załatwił z trenerem. Poprosiłem pana Kazimierza. Jego podpowiadacze, Jacek Gmoch od razu na to, że trzeba się przygotowywać do finału, żadnego picia.
- A Kaziu do mnie: Włodzieńku kochany, tylko przypilnuj, żeby to było jedno albo dwa, nie więcej. Usiedliśmy całą grupą, rozluźnienie, rozmowa. Wróciliśmy do Monachium zupełnie inni, nie tacy naprężeni. Na drugi dzień jak wyszliśmy na trening wszyscy tak zapieprzali, żeby wypocić to piwko, że jeszcze nie było takiego treningu. Pan Kazimierz umiał wyczuć potrzebę zespołu, to była jego wielkość.
Druga połowa
Niestety. Około północy po meczu z ZSRR w wyniku nieudanej akcji antyterrorystycznej zginęło kolejnych 9 izraelskich olimpijczyków. Tablica upamiętniająca to wydarzenie stoi dziś przed budynkiem, w którym mieszkali przy ulicy Connollystrasse 31.
Igrzyska na jeden dzień przerwano. Gdy je wznowiono, Polacy by definitywnie zapewnić sobie finał musieli jeszcze wygrać z Marokiem. Okazało się to formalnością. Zwyciężyli 5:0. - Strzeliłem wtedy swoją jedyną bramkę w turnieju - cieszy się Kmiecik. - Ale po zamachu atmosfera była już inna. Więcej siedzieliśmy w pokojach, ludzie się bali.
Gdy odwiedzam Stadion Olimpijski w trakcie sierpniowych mistrzostw Europy w lekkiej atletyce, 50 lat po tamtym finale, znów pada niemiłosiernie. - Wtedy też lało - wspomina Kostka. - Wody spadło ogromnie dużo. Pierwszy raz zobaczyłem, że można zrobić boisko tak, że mimo ulewy woda nie będzie stać na murawie. My z Górnika pamiętaliśmy deszczowy finał Pucharu Zdobywców Pucharów w Wiedniu z Manchesterem City i mówiliśmy sobie, żeby to tylko nie była zła wróżba.
- W nas była wewnętrzna świadomość, że jesteśmy lepsi od Węgrów - tłumaczy Lubański. - Oglądaliśmy wiele ich meczów i to wiedzieliśmy. Na boisku też czuliśmy, że jesteśmy lepsi. Co tu dużo gadać, bramkę strzelili nam tylko przez błąd Kazia Deyny. No ale strzelili i trzeba było gonić.
- W przerwie byliśmy w innych nastrojach niż w meczu z Ruskimi, choć też przegrywaliśmy 0:1 - dodaje Kostka. - Tam oni mieli zdecydowaną przewagę, natomiast w finale byliśmy drużyną przeważającą. Wiedzieliśmy, że możemy straty odrobić.
- Kaziu za ten jeden błąd zrehabilitował się dwa razy - kontynuuje Lubański. - Wyszliśmy na drugą połowę i zaraz było 1:1. Deyna nakręcił dwóch Węgrów przed polem karnym i strzelił z lewej nogi. Piękna akcja. A później powalczyłem z obrońcami węgierskimi po wrzutce Zygi Maszczyka, piłka spadła pod nogi Kazia, zakręcił bramkarzem i strzelił.
Tymi dwoma bramkami Deyna zapewnił sobie samodzielny tytuł króla strzelców turnieju z 9 golami. 7 strzelił Dunai, 6 między innymi Robert Gadocha.
- Przed nami NRD grało ze ZSRR o trzecie miejsce, był remis i obie drużyny dostały brązowy medal, ale nikt nie myślał, żeby finał grać na remis. Cieszyliśmy się z wygranej niesamowicie. Mam 82 lata, byłem najstarszy w drużynie, pamiętam doskonale te wszystkie rzeczy, bo to był mój największy sukces - wspomina Kostka.
- Przyszedłem do szatni i jako kapitan mówię: Panowie, czy wy sobie zdajecie sprawę, że dzisiaj zapisaliśmy się w historii? Jesteśmy złotymi medalistami. Wygraliśmy turniej olimpijski i nikt nam już tego nie odbierze! - dodaje Lubański.
Gdzie te medale?
Radość przyćmił niestety fakt, że regulamin przewidział medale tylko dla tych, którzy wystąpili w finale. - Ja wtedy medalu nie dostałem - wspomina Kmiecik. - Antek Szymanowski grał sześć meczów, po spotkaniu z Marokiem wylądował w gipsie i medal też mu się nie należał. Na szczęście potem te medale dorobiono dla wszystkich. Mam swój i często oglądam. Niestety na wystawę pożyczyłem medal zdobyty dwa lata później na mistrzostwach świata i do tej pory nie wrócił. Może ktoś by się przy okazji zreflektował i oddał?
- Moje wszystkie medale, ten z Monachium też, przekazałem Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie. Można je tam sobie obejrzeć - informuje Ćmikiewicz. - Swój medal mam w domu, przekażę go synowi - mówi Kostka.
- Na obrzeżu jest wygrawerowana dyscyplina, w której był przyznany i moje nazwisko. Faktycznie wiadomo, że jest przeze mnie zdobyty. Jest na honorowym miejscu i każdemu kto poprosi chętnie pokazuję. A przychodzi do mnie sporo znajomych i pierwsze, co chcą widzieć, to złoty medal. Nie dziwię im się, bo ja do momentu zdobycia go też nigdy nie widziałem żadnego medalu olimpijskiego - uśmiecha się legendarny bramkarz.
Przywitanie drużyny wracającej z Monachium przez kibiców odbyło się też w deszczu na stadionie warszawskiej Legii. - Było fajne - wspomina Lubański. - Jakieś szowinistyczne rzeczy też się zdarzyły, paru kibiców zaczęło gwizdać jak prezentowano zawodników innych zespołów, w szczególności na Zygę Szołtysika i na mnie.
- Wiadomo, że trzeba było bardziej poklaskać Lesiowi Ćmikiewiczowi czy Kaziowi Deynie, ale na nas to już nie robiło wrażenia, nie przeszkadzało. Myśmy osiągnęli cel wspólnie. My zawodnicy Górnika jak i Legii. Byliśmy rywalami na boisku, ale przyjaciółmi poza nim. Chcę to bardzo mocno podkreślić. Tylko dlatego, że doszło do dobrego dealu połączenia mocy jednego i drugiego klubu reprezentacja wyglądała tak dobrze - zwraca uwagę Lubański.
- Mówię to z pełną świadomością, ale i odpowiedzialnością. Nas chłopców z Zabrza i Warszawy było ośmiu, tworzyliśmy trzon zespołu reprezentacyjnego. Od tego momentu zaczęły się wielkie sukcesy polskiego piłkarstwa. W Monachium doświadczyliśmy po raz pierwszy, że nie tylko można jechać i uczestniczyć w dużym turnieju, ale również wygrywać - dodaje.
***
Dla upamiętnienia sukcesu w Monachium, dzień finału, 10 września, ustanowiono w Polsce Dniem Piłkarza. Po igrzyskach miesięcznik "Piłka Nożna" zaczął się ukazywać w cyklu tygodniowym i tak jest do dzisiaj.
Jarosław Tomczyk, "Piłka Nożna"