Oglądając stare mecze można odnieść wrażenie, że ktoś przyspieszył taśmę, żeby pokazać, że tak szybko biegnie. Bo przecież aż tak szybko się nie da. Ale wystarczy spojrzeć na ruch obrońców, by zrozumieć, że Robert Gadocha naprawdę był piłkarzem z innego wymiaru.
Piekielne przyspieszenie, zwody wykonywane w pełnym biegu i to charakterystyczne markowanie ruchu, oszukiwanie przeciwnika, wszystko wykonywane w ułamku sekundy. Bez dwóch zdań fenomenalny skrzydłowy reprezentacji Polski i Legii Warszawa był jednym z tych zawodników, dla których kocha się futbol, którzy byli ponad grą, na szczycie świata. Gadocha wyprzedzał większość współczesnych sobie graczy o dekady. I tak naprawdę pisząc artykuł o nim w normalnych okolicznościach, można by było dotrzeć do wyczerpania przymiotników. Taki był dobry.
Tyle że to by było w normalnych okolicznościach. Jednak wielu polskim kibicom kojarzy się przede wszystkim z wielką aferą z roku 1974. Zresztą aferą, która ujrzała światło dzienne wiele lat później za sprawą Grzegorza Laty. W połowie lat 80. polski król strzelców mundialu (swoją drogą Lato miał 7 bramek, zaś Gadocha 7 asyst) grał w Meksyku z Rubenem Ayalą. Argentyńczyk powiedział wtedy Lacie, że przekazał Gadosze pieniądze "na motywację" z Włochami.
ZOBACZ WIDEO: Piłka nożna. Grzegorz Krychowiak: Jeżdżę na trening z uśmiechem na twarzy
Tyle tylko, że pozostali piłkarze nigdy tych pieniędzy nie widzieli. Sam Gadocha, który mieszka w mieście Sarasota na Florydzie, od lat nie utrzymuje kontaktu z dziennikarzami. Wiele lat temu podjąłem kilka prób. Napisałem do jego syna na Facebooku, ale nie odpisał. Jednak siostra Gadochy przekazała mi informację, że Robert dostał wiadomość i się zastanawia. Potem próby kontaktu z siostrą kończyły się już nieprzyjemnymi komentarzami i rzucaniem słuchawką. Trudno. Inni mieli więcej szczęścia. Gadocha udzielał krótkich wypowiedzi podczas wizyt w Zakopanem. Rozmawiał też w 2013 roku z Rafałem Hurkowskim z portalu Polsat Sport. Wszystkiemu zdecydowanie zaprzeczył.
- To wszystko kłamstwa. Moje nazwisko zostało wykorzystane. Proszę tylko prześledzić moją karierę - nie ma tam ani krzty informacji o ustawianiu meczów czy o jakichkolwiek innych przekrętach. Jestem czysty jak łza. Zawsze koncentrowałem się tylko na piłce - mówił.
Skoro to wszystko nieprawda, skąd tyle konkretnych informacji? Albo inaczej: komu tak bardzo zależało na tym, żeby je zmyślić? - zapytał dziennikarz.
- Właśnie temu panu Boćwińskiemu i mojej ówczesnej żonie. Kiedy wygraliśmy z Haiti, przyleciały do nas nasze małżonki. Krąży opinia, że mieliśmy się wszyscy we trójkę spotkać i dogadać po konferencji prasowej, którą Kazimierz Górski zorganizował z okazji awansu. Później miałem przekazać te pieniądze małżonce na jakimś spacerze. A my przecież byliśmy tam skoszarowani! Nie było możliwości wyjścia z hotelu. Zawsze ktoś przy nas był. Na spacery wychodziliśmy jedynie całą drużyną. To się wszystko wzajemnie wyklucza - odparł Gadocha.
Dlaczego była żona miałaby panu zrobić taką krzywdę?
Dla niej liczyły się tylko pieniążki. To wszystko zostało wymyślone kilka lat po turnieju, kiedy poprosiłem tą panią o rozwód. Wtedy zaczęło się szantażowanie. Małżonka mówiła, że jeśli nie zrezygnuję z domu, zniszczy mi życie... Ja po prostu byłem człowiekiem, na którym dało się sporo zarobić.
A jaki interes miał w tym wszystkim Boćwiński?
Ona z tym człowiekiem współpracowała już wcześniej. W Polsce. Facet był bardzo blisko naszej reprezentacji. Trener Górski akceptował jego obecność na treningach. Mógł nawet wchodzić na płytę boiska. Nie wiem konkretnie, co ta dwójka wymyśliła, ale tak na logikę: gdybym wziął te pieniądze, moi koledzy siłą rzeczy wszystkiego by się dowiedzieli. Przecież on z nami przebywał, powiedziałby im! Dlaczego to wyszło dopiero po 30 latach?
A jednak zawodnicy nie uwierzyli Gadosze. Jan Tomaszewski nazwał go nawet złodziejem. Na pewno nie pomogło mu wycofanie się z życia publicznego, unikanie telefonów. Oczywiście zemsta była motywem, ale nie znaczy to, że te osoby kłamały.
Rozmawiałem na ten temat z Iggym Boćwińskim, który w latach 70. był dyrektorem PanAma na Polskę. Jego opowieść wskazuje na to, że nie do końca był tylko facetem, który kręcił się przy kadrze. - Robert był moim przyjacielem, jednym z najbliższych. Jestem nawet ojcem chrzestnym jego córki - mówi Boćwiński.
- Przed meczem w kawiarni w Niemczech, niedaleko polskiego obozu, spotkałem dwóch argentyńskich dziennikarzy. Pytali, czy mam kontakt do kogoś z naszej kadry. Powiedziałem, że znam Gadochę i tak się zaczęło - opowiada. Pieniędzy jego zdaniem było mniej niż 20 tysięcy (choć Ayala mówił o 24 tysiącach i ta wersja wydaje się bliższa prawdzie). Gadocha jego zdaniem wziął 18 tysięcy, którymi miał się podzielić z kolegami. Resztę Boćwiński policzył sobie jako prowizję za usługę.
18 tysięcy to były potężne pieniądze, warto pamiętać, że za udział w turnieju zawodnicy zarobili po 3,5 tys. na głowę.
Pieniądze "Piłat", bo taki pseudonim nosił Gadocha, miał przekazać żonie, a ta miała zająć się resztą. Argentyńczycy zapłacili Polakom za wygranie z Włochami, co dałoby im awans do kolejnej rundy. Wygląda na to, że Gadocha obmyślił sobie wszystko sprytnie: jeśli Polska wygra, on zgarnie całą kwotę. Jeśli nie, zwróci ją i nikt nie dostanie pieniędzy.
Polacy wygrali 2:1 i nikt nie zadawał pytań. Aż do czasu, gdy o wszystkim powiedział Ayala. A potem członkowie rodziny i znajomi "Piłata". Wielka szkoda, że ten wybitny piłkarz będzie będzie kojarzony nie tylko z piłką, ale też z aferą na mundialu w 1974 roku.
ZOBACZ Włodzimierz Lubański - elegancki zabójca
ZOBACZ Andrzej Szarmach - wielki piłkarz z rysą na pomniku