Miniony sezon, najsłabszy w jego wykonaniu od dekady, był wyraźnym sygnałem, że czas Roberta Lewandowskiego dobiega końca. I tak utrzymywał się na dachu piłkarskiego świata bardzo długo, bo w wieku, w którym inni wielcy napastnicy swój szczyt formy mieli za sobą tak daleko, że ledwo mogli go dostrzec. A kto zaczynał schodzić, na szczyt już nie wracał. To był szlak tylko w jedną stronę.
Tymczasem "Lewy" na swojej drodze ponownie spotkał Hansiego Flicka i dzięki jego pomocy jesienią znów stał się najskuteczniejszym piłkarzem w Europie. To powrót, jakiego świat dotąd nie widział. I to w wykonaniu 36-latka, który jeszcze w maju był cieniem samego siebie, a już kilka tygodni później stał się najlepszą wersją samego siebie. To była wspinaczka w ekstremalnym tempie.
Prędzej czy później organizm musiał mu wystawić rachunek za ten wysiłek i właśnie przyszedł moment zapłaty. W niedzielnym meczu z Leganes (0:1) serce bolało od patrzenia na występ Lewandowskiego. Nie chodzi tylko o zmarnowane okazje. Wyglądał na wycieńczonego, pozbawionego wigoru i energii, którymi emanował od początku sezonu.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Wow! Fantastyczna przewrotka w Brazylii
Jakby Hansi Flick stracił dostęp do eliksiru młodości, którym suplementował go od początku sezonu. Jakby stojąca w szatni Barcelony fontanna młodości, z której czerpał w poprzednich tygodniach, wyschła. Przez to znów wyglądał na utrudzonego. A w jego przypadku korelacja jest prosta: gdy ciało nie nadąża, wygląda, jakby nie pasował już do piłki na tym poziomie.
Barcelona z Leganes się skompromitowała, ale "Lewy" urządził swój własny festiwal nieporadności. W 10. minucie zmarnował świetną okazję na wyrównanie, gdy z czterech metrów trafił w Marko Dmitrovicia. W 39. minucie, choć opanował piłkę z gracją, jakiej nie powstydziłby się Michaił Barysznikow, przegrał kolejny pojedynek z bramkarzem gości. Później koledzy stworzyli mu jeszcze dwie dobre okazje, ale te też zaprzepaścił w słabym stylu.
Nie chodzi jednak tylko o rażącą nieskuteczność Polaka. Tuż przed przerwą zachował się w sposób, jaki piłkarzowi o takiej estymie po prostu nie przystoi. Gdy koledzy rozegrali rzut rożny na krótko, a nie tak jak oczekiwał, nabiegając na pierwszy słupek, obraził się. Wymownie pokręcił głową, zwiesił ją i zupełnie wyłączył się z dalszej akcji, choć ta trwała.
Znając postępowanie Hansiego Flicka, Lewandowskiemu nie ujdzie to na sucho. Nie powinien sobie pozwolić na coś takiego. A zwłaszcza tuż po tym, jak sam zmarnował dwie znakomite stworzone przez kolegów sytuacje. Zawiódł, gdy drużyna najbardziej go potrzebowała i jeszcze stroił fochy.
I to kolejna lampa ostrzegawcza w jego postawie. Wróciła frustracja, wróciły pretensje do kolegów. Przelewa na zespół fakt, że sam jest w słabszej formie fizycznej i co za tym idzie też piłkarskiej i mentalnej. Gdy ciało go słuchało, uśmiech nie schodził mu z twarzy. Teraz znów jest tym zaciętym Lewandowskim, którego poznaliśmy w poprzednim sezonie.
Nikogo nie może dziwić to, że swój występ zakończył już w 65. minucie. Brutalna i bolesna zarazem prawda jest taka, że bez goli ma na boisku naprawdę bardzo mało do zaproponowania drużynie. Tak było z Leganes.
Niweczył wysiłek kolegów zarówno w polu karnym, jak i przy budowaniu akcji. Przez cały mecz miał 19 kontaktów z piłką, a nie licząc strzałów - 13. Aż osiem razy ją stracił. Wykonał tylko sześć podań, w tym trzy celne. To są druzgocące statystyki. Nie radził też sobie w fizycznej walce z przeciętnymi obrońcami, choć kilka tygodni temu rozstawiał po Bernabeu Edgara Militao i Antonio Ruedigera.
Na korzyść Lewandowskiego po meczu z Leganes przemawia tylko to, że bez niego Barcelona wcale nie bła bliżej wyrównania. Nie było jak z Mallorcą (5:1), Betisem (2:2) czy Borussią Dortmund (3:2), kiedy peleryna superbohatera trzepotała na plecach zastępującego go Ferrana Torresa. Tym razem Hiszpan zaproponował zespołowi jeszcze mniej niż "Lewy".
Nie ma przypadku w tym, że w czterech ostatnich meczach Lewandowski strzelił tylko jednego gola. Po intensywnej jesieni 36-latek, najbardziej eksploatowany "oldboj" w Europie (więcej TUTAJ) "jedzie na oparach" i dwa tygodnie przerwy świąteczno-noworocznej będą dla niego zbawienne. Problem w tym, że nim ona nastąpi, Barcelonę czeka mecz na szczycie z Atletico Madryt. Diego Simeone może być jak Grinch i popsuć Katalończykom święta.
Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty