Marcin Ziach: Za panem pierwsza runda na fotelu prezesa Górnika występującego w ekstraklasie. Jakie było dla pana minione pół roku?
Łukasz Mazur: Szybkie, bo nawet nie wiem kiedy to zleciało (śmiech). To jest bardzo ciekawa praca, w której pracuje się przez pięć dni w tygodniu, a potem przychodzi weekend, kiedy normalny człowiek odpoczywa. W moim przypadku właśnie wtedy następuje kumulacja emocji i stresu. Właściwie prezes klubu jest w pracy przez cały tydzień.
Klub musiał też przejść szereg zmian, które przyniosły oczekiwany skutek.
- Te zmiany w dalszym ciągu następują. Jesteśmy w dalszym ciągu w trakcie restrukturyzacji finansowej oraz organizacyjnej. Tak naprawdę spodziewam się, że pierwsze efekty cięć finansowych będą widoczne dopiero za trzy-cztery miesiące. Zmiany dotknęły też pion sportowy. Chyba nie muszę przypominać, jak drużyna grała w pierwszej lidze np. przeciwko Warcie czy Dolcanowi. Dzisiaj w Zabrzu mamy zupełnie inny zespół, za który - poza wpadkami - nie musimy się wstydzić. Udało nam się też poprawić wizerunek klubu w mediach. Image Górnika dawno nie był tak dobry, co zauważa wiele osób.
Gdyby miał pan porównać rundę wiosenną w pierwszej lidze i jesień na boiskach ekstraklasy, która z nich była dla klubu trudniejsza?
- Na wiosnę nie mogliśmy z tą drużyną zbyt wiele zrobić, bo niejako odziedziczyliśmy ją po poprzednikach. Przypomnę, że zmiany, które my przeprowadziliśmy latem postulował zimą trener Komornicki. Tamta runda wiązała się na pewno z dużym stresem, a styl gry zespołu był daleki od ideału. Tak naprawdę my do ekstraklasy się wczołgaliśmy, a nie weszliśmy. Remisy z Flotą, czy porażki z Wartą, której zawodnicy na mecz do Zabrza przyjechali własnymi samochodami, chwały nam nie przynoszą. Wszystko to miało miejsce z teoretycznie lepszymi zawodnikami w kadrze, niż mamy obecnie. Na jesieni mogliśmy wziąć za tą drużynę większą odpowiedzialność. Mieliśmy świadomość, że gdyby się nie udało, to pierwszym winowajcą byłby Mazur, a drugim Wałdoch, albo odwrotnie. Było bardzo stresująco, ale było też miło. Z całym szacunkiem dla pierwszoligowców, to zupełnie inne uczucie jak się jedzie na mecz ligowy z Legią w Warszawie, niż z Dolcanem w Ząbkach. Jesteśmy teraz tam, gdzie jest nasze miejsce.
Podczas gdy zawodnicy przebywają na urlopach dla władz klubu rozpoczął się jeden z najgorętszych okresów w trakcie sezonu.
- Dzisiaj wstałem o trzeciej nad ranem, o czwartej byłem już w samochodzie, by o ósmej pojawić się na rozmowach w jednym klubie. Zbliża się okres transferowy, w dalszym ciągu szukamy też sponsorów. Przywykłem już do tego trybu życia. Kiedy przed sezonem z Tomkiem Wałdochem budowaliśmy tę drużynę, to widzieliśmy się niemal non stop, z cztero-pięciogodzinną przerwą na sen. Teraz podobnie wygląda nasza współpraca z Andrzejem Orzeszkiem. Pracy jest aż nadto i tęsknię za urlopem. Cieszę się, że spędzę go z córkami, bo ostatnio nie miałem dla nich zupełnie czasu. Myślę, że czas spędzony z nimi nieco mnie odstresuje.
Fiasko rozmów z Grzegorzem Boninem, to pana największa tej jesieni porażka?
- Jak się okazuje, Grzesiek wcale nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, wbrew temu co przedstawił nam jego menager. Musimy całą sprawę wyjaśnić i ustalić, gdzie tkwi przekłamanie. Na pewno z jednej strony szkoda, ale z drugiej, jeżeli Grzesiek odejdzie będziemy dysponować większym budżetem i możemy w jego miejsce zatrudnić wartościowego zmiennika. Nasz dział skautingu działał na tyle efektywnie, że mamy listę bardzo ciekawych zawodników, którzy w chwili obecnej może nie prezentują jeszcze poziomu Grześka Bonina, ale mają potencjał, by dojść do tego poziomu. Poziom polskiej ligi jest, jaki jest i tak naprawdę nie ma u nas ludzi niezastąpionych. Jeżeli okaże się tak, że Grzesiek od nas odejdzie, to w moim odczuciu nie będzie to moja porażka. Moją porażką byłoby to, gdybym zaakceptował wszystkie żądania, jakie ma dany menager czy piłkarz. A tak swego czasu w Górniku było. Oferowaliśmy Grześkowi bardzo dobre, jak na polską ligę warunki. Porównywalne do tego, co swoim zawodnikom płaci Wisła czy Lech. Nie dogadaliśmy się, ale jest pewna granica, której przekroczyć nie można. W mojej opinii oferta, jaką złożyliśmy była najwyższą, jaką można by dać Polakowi występującemu w polskiej lidze. Nie będziemy popadać w skrajność i wydawać więcej niż zarabiamy.
Zbliżają się święta. Czego życzył pan zawodnikom podczas klubowego spotkania wigilijnego?
- W pierwszej kolejności podziękowałem im za ciężką pracę w minionym roku i życzyłem, żeby ten nadchodzący nie był gorszy, a także spokojnego odpoczynku, bo było w końcówce rundy widać, że chłopcy są zmęczeni i najchętniej by rundę zakończyli dwa mecze wcześniej.
Z Pawłem Strąkiem i Damianem Gorawskim też przełamałby się pan opłatkiem?
- Przyznaję, że ten temat zaczyna mnie męczyć. Nie wiem, dlaczego ktoś stara się mi wmówić, że żywię do tych zawodników jakąś niechęć. Wcale tak nie jest. Paweł złamał dane słowo i wszyscy o tym wiemy. Czasami mnie ktoś pyta, czy ja złamałbym dane słowo za takie pieniądze. Zawsze odpowiadam, że nie, bo dla mnie honor w życiu jest rzeczą bezcenną. On postanowił inaczej, gra sobie w tych rezerwach, przez trzy miesiące był kontuzjowany. Z Damianem spieramy się w sądzie, ale to nie znaczy, że żywię do niego niechęć. Ja już kiedyś powiedziałem, że gdyby ci zawodnicy prezentowali poziom wart gry w pierwszej drużynie, w pierwszej drużynie by grali. Dla Pawła Strąka z pewnych względów drzwi do pierwszej drużyny są zamknięte. Gdyby jednak Damian Gorawski aspirował do gry w pierwszej drużynie zarówno pod względem formy na boisku, jak i mentalnie to ja mu nie zamykam mu drzwi przed nosem - tym bardziej, że to nie jest moja wyłączna decyzja. Takie decyzje są wynikiem uzgodnień przede wszystkim w pionie sportowym. Wracając do pytania, jeżeli przyjdą się przełamać opłatkiem, to zapraszam. Jestem chrześcijaninem i staram się żyć zgodnie z wiarą, wszczepioną mi w domu. Jestem jednak też szefem klubu i muszę bronić korzyści swojej firmy.
Nie da się ukryć, że ci dwaj zawodnicy są dla klubu problemem.
- Ja nie jestem tego typu człowiekiem, żeby w mediach odgrażać się, że nie wypłacę im pensji, wyrzucę w klubu, a jak będą chcieli wrócić to poszczuje psami. Mamy obowiązek zapewnić im warunki do gry w piłkę. Nie mogę ich zagonić do zamiatania ulic. W Młodej Ekstraklasie nie ma dla nich miejsca, bo z całym szacunkiem, mimo ich młodego wyglądu, do młodzieniaszków już nie należą. Grają w rezerwach, właściwie na własne życzenie. Ja nie mogę im zabronić trenować, bo wtedy mnie pozwą, że uniemożliwiam im wykonywanie zawodu. Już kiedyś się żalili, że się na nich znęcam, bo każę im trenować. Jeżeli dla kogoś treningi są formą tortur, to powinien zmienić zawód.
Na marginesie: w tej rundzie parę klubów przesunęło swoje „gwiazdki” karnie do młodej ekstraklasy i jakoś nikt się tym nie ekscytuje tak bardzo jak naszym przypadkiem...
Kiedy słyszy pan głosy, że Górnik ma dziewięć milionów zadłużenia, to nie umie pan spać w nocy?
- Uczciwie rzecz biorąc Górnik ma więcej zadłużenia. Fundamentalną sprawą jest jednak struktura tego zadłużenia. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że połowa tych zobowiązań, to zobowiązania wobec głównego udziałowca, których spłata jest cały czas negocjowana, to nie jest to takie martwiące. Gdyby było to zadłużenie wobec dostawcy prądu, wody, ZUS czy PZPN to bardziej bym się tym wszystkim martwił. Nawiązując do wcześniejszego pytania, to wszystko, co się teraz dzieje w Górniku jest efektem ery nie ponoszenia porażek w negocjacjach z piłkarzami. Każdy zawodnik, jakiego chcieliśmy wynegocjował w Zabrzu kontrakt, jakiego chciał i teraz to się odbija czkawką. Na świecie i w Polsce zadłużenia klubów są niestety standardem, ale co wobec naszych problemów mają powiedzieć kluby włoskie, angielskie czy hiszpańskie, gdzie tam kwoty te przechodzą w miliardy. Kluczową kwestią nie jest samo zadłużenie, a to czy jest się w stanie je spłacać. My ten pomysł mamy i go etapami realizujemy. Nasza sytuacja finansowa do najłatwiejszych nie należy, ale jeszcze nie bijemy na alarm i nie opuszczamy okrętu. Gdybyśmy my mieli alarmować, to np. działacze Wisły strzeliliby sobie chyba w głowę, bo tam zadłużenie jest dużo większe.
Według władz Allianz obowiązek wyprowadzenia Górnika na prostą spoczywa nie na właścicielu, a zarządzie klubu. Czuje się pan trochę kozłem ofiarnym, który musi płacić frycowe za poprzedników?
- Nie czuję się kozłem ofiarnym. Jestem w Górniku dlatego, bo mam ten klub w sercu i tak długo jak ludzie będą mi życzliwi i będą mówili, że to co robię ma sens to będę trwał na stanowisku. Jeżeli większość będzie domagała się mojego odejścia, to poważnie się nad tym zastanowię. Jest takie powiedzenie, że jeżeli ktoś ci powie, że jesteś koniem, to daj mu w pysk. Jeżeli drugi to powtórzy, to się zastanów, a jeżeli doda trzeci to zacznij szukać siodła. A wracając do meritum pytania, dla mnie to normalne w prowadzeniu przedsiębiorstwa, że zarząd pracuje cały czas nad poprawą jego efektywności. W prowadzeniu naszego klubu jest podobnie, bo jeżeli ktoś zamieszania narobił, to naszym zadaniem jest to naprawić. Oczywiście wolałbym teraz zbierać frukty, będąc prezesem Górnika grającego w Lidze Mistrzów, który przychodzi sobie na ciepłą posadkę, siedzi przy biurku na pięknym nowoczesnym stadionie i ogląda jak bajecznie pada śnieg za oknem, ale tego w Zabrzu teraz - poza śniegiem - niestety nie ma. Wiedziałem, na co się decyduję podejmując się tego wyzwania. Może czasem jestem zaskoczony, bo nie do końca znałem dokładnie sytuację finansową klubu, ale takie jest życie. Musimy zrobić wszystko, żeby Górnik spłacił zadłużenie. I to czy na fotelu prezesa zasiada Mazur, Jędrych czy inny Kowalski to z mojej perspektywy nie ma żadnego znaczenia, bo ten klub jest świętością i dla niego warto pracować do ostatnich sił. Jestem dumny, że jestem prezesem tego klubu. Staram się swoją funkcję pełnić jak najlepiej. Nie ustrzegłem się błędów, ale tych nie robi tylko ten, który nie robi nic.
Jaki jest największy zarzut, jaki może pan wyrazić w kierunku swoich poprzedników?
- Nie mówiłbym o zarzucie, ale raczej o zarzuceniu pewnej koncepcji, na bazie której Górnik swego czasu nawet pomimo braku sponsora jakoś szedł do przodu. W którymś momencie - i myślę, że dosyć łatwo go odnaleźć - przestaliśmy promować i sprzedawać młodych zawodników. Każdy klub normalnie funkcjonujący ma w swoim budżecie założenie pozyskiwania środków z transferów. Tym bardziej my nie mając jeszcze nowoczesnego stadionu musimy żyć w pewnym stopniu ze sprzedaży zawodników. Dopiero latem polityka kadrowa klubu się zmieniła. Trafiło do nas wielu młodych piłkarzy, do ogrywania, na których za kilka lat możemy zarobić. Prawda jest jednak taka, że na dzień dzisiejszy, po roku spędzonym w pierwszej lidze nie mamy zbyt wielu atutów w postaci zawodników, po których ustawi się kolejka chętnych. Na pewno jednak nie jest tak, że w Górniku którykolwiek zawodnik idzie na sprzedaż za bezcen. Nie jest też tak, że będziemy kogokolwiek trzymać siłą. Kiedyś w Górniku już tak było, że Adam Banaś czy Tomek Zahorski mieli oferty, zatrzymano ich w klubie, a oni wkrótce złapali kontuzje, które wyłączyły ich z gry na całą rundę. To jest taka klątwa i warto się tego wystrzegać. Nikogo nie można zatrzymać siłą, tym bardziej, jeżeli zawodnik sam chce odjeść. Oczywiście sentymenty są ważne, ale prędzej czy później sentyment odbija się w portfelu.
Niemniej jednak oferty dla Michała Pazdana i Tomasza Zahorskiego Górnik odrzucił.
- Jeżeli ja kupuję z klubu ekstraklasy zawodnika nie mieszczącego się tam w składzie za kwotę x, a potem ten klub oferuje za byłego reprezentanta Polski kwotę niższą czy porównywalną, to trudno żebym ja brał takie oferty serio. Odrzuciłem propozycje tych klubów i złożyłem swoje, które te uznały za ceny zaporowe. Ja jestem pewien, że nie były to ceny zaporowe, bo sam szukam nowych zawodników i wiem ile w polskiej lidze płaci się za transfery. Moja propozycja opierała się na kwotach, jakich te kluby oczekują za porównywalnej klasy zawodników. Jeżeli ktoś chce kupić byłego reprezentanta Polski za dajmy na to trzysta tysięcy złotych, to ja mogę tę propozycję tylko wyśmiać, bo wiem, że za tę kwotę nie kupię innego reprezentanta, a nawet na prowizję dla jego menagera by mi nie wystarczyło.
Otwierające się w styczniu okienko transferowe będzie dla Górnika okresem wielkich zakupów czy raczej zajdą kosmetyczne zmiany?
- Według naszej strategii klub powinno w każdym okienku zasilać trzech-czterech nowych zawodników. Nasza sytuacja w tabeli jest taka, że nie musimy jak dwa lata temu kupować zawodników na siłę. Wiemy co mamy i co musimy poprawić. Mogę zdradzić, że podpiszemy na pewno kontrakty z kilkoma bardzo dobrymi zawodnikami, którym kontrakty kończą się w czerwcu i będą miejmy nadzieję realnym wzmocnieniem drużyny na nowy sezon. Sytuacja w tabeli jest taka, że teoretycznie nie bardzo boimy się spadku, choć różnie może być, ale też nie bardzo boimy się miejsca w europejskich pucharach, choć tu też różnie może być. Jeżeli któryś z tych zawodników będzie do wzięcia zimą za sensowne pieniądze, to czemu nie. Nic na pewno nie będziemy robić na gwałt. Na dzień dzisiejszy mogę powiedzieć, że w miarę możliwości chcemy pozyskać trzech zawodników zimą i pięciu w letnim okienku transferowym. Mamy obecnie w Zabrzu fajny, ciekawy zespół, który na wiosnę może grać tylko lepiej.