W swojej dotychczasowej przygodzie z piłką nożną Marcin Brosz mógł poszczycić się nieznacznymi sukcesami. Przed sześciu laty wprowadził do ówczesnej II ligi Polonię Bytom, choć potrzebował do tego meczów barażowych ze Szczakowianką Jaworzno. Potem przeszedł do Koszarawy Żywiec, którą po roku pracy bez problemów wprowadził z IV do III ligi.
Dobrą pracę młodego szkoleniowca szybko zauważyli działacze Podbeskidzia Bielsko-Biała i postanowili go ściągnąć do swojego klubu. Kiedy Brosz przejął ekipę Górali rozpoczęły się jego problemy. W opinii wielu charakterny na boisku piłkarz, jako trener nie potrafił poradzić sobie z presją, jaka wiązała się z walką o najwyższe cele na zapleczu najwyższej klasy rozgrywkowej.
O ile jeszcze pierwszy sezon, zakończony przed bielszczan cztery punkty od miejsca premiowanego awansem, Brosz mógł zrzucić na karb działań korupcyjnych Podbeskidzia sprzed lat i kary sześciu ujemnych punktów, które doliczone do końca awans Góralom by dały, o tyle w kolejnym sezonie zespół prowadzony przez Brosza szanse na historyczny awans zaprzepaścił sam.
W ostatniej kolejce bielska drużyna potrzebowała zwycięstwa nad Zniczem Pruszków i remisu bądź porażki Korony Kielce w Ząbkach. Mecz w Bielsku-Białej zakończył się bezbramkowym remisem, a kielczanie swoje starcie wygrali i awansowali do elity kosztem Podbeskidzia, rzutem na taśmę wyprzedzając podopiecznych Brosza o dwa punkty.
Mimo to działacze bielskiego klubu nie zamierzali rezygnować z usług perspektywicznego szkoleniowca. Po niezłej w wykonaniu Podbeskidzia rundzie jesiennej zaproponowali Broszowi przedłużenie kontraktu, a według nowych jego zapisów warunki finansowe w nim zawarte miały być uzależnione od wyniku sportowego drużyny. Wówczas po raz kolejny dała o sobie znać słabość trenerskiej osobowości, jaką charakteryzował się wtedy ten trener. Niepewny przyszłości sportowej Podbeskidzia odszedł z klubu.
Potem otrzymał ofertę przejęcia walczącego o awans do ekstraklasy Górnika Zabrze. Kiedy wydawało się, że wszystko jest dogadane i były zawodnik tego klubu niebawem zasiądzie na jego ławce trenerskiej, Brosz odmówił podpisania kontraktu... obawiając się presji wyniku, jaka w śląskim klubie była wówczas ogromna.
Po kilku tygodniach przejął bijącą się o byt w elicie Odrę Wodzisław Śląski i mając do dyspozycji naprawdę silną drużynę, nie umiał utrzymać jej na piłkarskich salonach.
Po spadku z drużną spod czeskiej granicy Brosz otrzymał ofertę z Piasta Gliwice. Dla spadkowicza cel był prosty. Błyskawiczny powrót do najwyższej klasy rozgrywkowej. Po rundzie jesiennej wszystko było na najlepszej ku temu drodze. Niebiesko-czerwoni plasowali się w czubie tabeli i wydawało się, że tylko katastrofa może odebrać im powrót do ekstraklasy po rocznej przerwie.
Do tej katastrofy doszło na wiosnę, kiedy Piast zaczął seryjnie tracić punkty, ostatecznie kończąc rozgrywki na piątej pozycji, ze stratą siedemnastu punktów do awansujących z drugiej lokaty Górali. Po fatalnie zakończonym sezonie kibice z Okrzei domagali się dymisji sztabu szkoleniowego. Nowy prezes gliwickiego klubu, Józef Drabicki zdecydował się jednak dać trenerom jeszcze jedną szansę, którą ci w pełni spłacili.
Po rundzie jesiennej, rozgrywanej praktycznie w całości na wyjeździe, i wiośnie, którą Piast grał głównie przy Okrzei, gliwicka drużyna sezon zakończyła na fotelu lidera. - Wielu domagało się od nas zwolnienia trenera i dokonania gruntownych zmian w klubie. My jednak postanowiliśmy trenerowi Broszowi dać jeszcze jedną szansę i on ten kredyt zaufania spłacił. Wynik sportowy, to nie wszystko za co oceniamy pracę szkoleniowca. Podobał nam się też styl, jaki drużyna prezentowała na boisku. Nie było w naszej grze przypadku, wszystko było konsekwentne i przemyślane - analizuje prezes gliwickiego klubu.
- Jestem bardzo szczęśliwy. Szatnia mojego zespołu jest kapitalna i to ciężka praca tych wszystkich ludzi pomogła nam w wywalczeniu tego sukcesu. Dziękuję chłopakom, miastu i radzie nadzorczej. Cały klub spisał się na medal - przekonuje szkoleniowiec drużyny z Okrzei.