Mateusz Michałek: Klub nie był zainteresowany przedłużeniem umowy?
Tomasz Foszmańczyk: - Wiem, że ze strony trenera takie zainteresowanie było. Chciał żebym dalej został w klubie. Zarząd i dyrektor nie wykazali jednak podobnych chęci. Nic na siłę. Trener wyraził swoją opinię, ale to oni mieli decydujący głos.
Podpadł im pan czymś?
- Nie, może po prostu nie byli ze mnie zadowoleni i według nich nie grałem tyle, ile powinienem. Z nikim nie rozmawiałem o powodach tej decyzji. Nie potrzebowałem wyjaśnień, dlaczego ktoś chciał mnie "odpalić". Nie będę się pchał tam, gdzie mnie nie chcą.
Zarząd podjął decyzję za trenera. Częsta praktyka.
- Zgadza się, u nas w kraju jest taka tendencja, że ostateczny głos nie zawsze należy do trenera. Ciężko to roztrząsać. Nie zatrzymuję się nad tym, mam większe zmartwienia. Już jakiś czas temu wiedziałem, że odejdę z Korony. Mogłem zacząć poszukiwania nowego klubu.
O tym za chwilę. Myśli pan, że gdyby nie trener Ojrzyński, z którym wcześniej współpracował pan w Częstochowie, trafiłby pan w ogóle do Ekstraklasy?
- Przed przenosinami do Kielc miałem dobrą rundę w Warcie. Na pewno przyczyniło się to do transferu. Osoba trenera Ojrzyńskiego też pewnie pomogła. Współpracowaliśmy wcześniej, a trener lubi stawiać na ludzi, których zna i którym może zaufać. Nie wiem czy gdyby nie to, przeszedłbym do Ekstraklasy.
Jak pan oceni miniony sezon w swoim wykonaniu?
- Zdecydowanie pokazałem za mało. Niemniej jednak nie dostawałem też tylu szans, które pomogły w tym, żeby było inaczej. Zagrałem kilka niezłych spotkań, ale w ogóle nie jestem z tego zadowolony. Nie zamierzam na tym poprzestać. Jestem zły, że tak mało grałem, to był dla mnie chyba pierwszy taki sezon. Może 15 meczów w Ekstraklasie to nie jest jakiś tragiczny dorobek, bardziej chodzi mi jednak o minuty.
Nigdy nie było tak, żeby wyszedł pan w pierwszym składzie w dwóch meczach z rzędu.
- Nie jestem osobą, która się wyżala, ale przytrafiały mi się fajne mecze, byłem w niezłej formie, a w następnym spotkaniu nie wychodziłem już na boisko. Ale taka była decyzja trenera.
Trzeba przyznać, że to paradoks, drużyna, która wcale nie walczyła o utrzymanie, nie wygrała ani jednego meczu na wyjeździe.
- Bardzo nas to wkurzało, bo do każdego meczu podchodziliśmy tak samo. To była chyba kwestia pecha. Dziwnym trafem, gdy graliśmy u siebie, mieliśmy sporo szczęścia. Na wyjazdach było zupełnie inaczej. Wiele bramek traciliśmy bez sensu. Zresztą każdy zespół może mówić w takich kategoriach. Bardzo chcieliśmy wygrywać, po prostu się nie udawało. Gdybyśmy zdobyli trzy punkty więcej, zajęlibyśmy siódme miejsce w tabeli. Wydaje mi się jednak, że każdy zajmuje takie miejsce, na jakie zasłużył.
Co zapamięta pan z Kielc najlepiej?
- Oczywiście atmosferę i wszystkich chłopaków z szatni. Niezapomnianym przeżyciem był też debiut na Legii. Długo będę do tego wracał. A jeśli chodzi o atmosferę, to na pewno jeszcze przez długi czas pozwoli zdobywać Koronie punkty.
Gdyby patrzeć tylko na to, Korona zajęłaby pierwsze miejsce w lidze.
- Nie wiem jak jest w innych szatniach, ale wydaje się, że tak. W Kielcach panuje bardzo rodzinna atmosfera, jest tam fajna paczka. Ale to już kwestia doboru odpowiednich charakterów. To nie przypadek, że ludzie, którzy tam trafiają, szybko się aklimatyzują.
Wspomniał pan o nowym klubie. Ma pan dużo propozycji?
- Jest ich kilka, ale z wiadomych względów nie będę niczego ujawniał. Jedne propozycje są bardziej klarowne, inne mniej. Na razie nie ma o czym mówić, jeszcze nie wiem gdzie wyląduję.
Mówimy tylko o I lidze?
- Zarówno o I lidze, jak i Ekstraklasie.
Jakich ofert jest więcej?
- I liga niedawno się skończyła, więc siłą rzeczy więcej rozmów prowadziliśmy wraz z menedżerem z ekstraklasowymi zespołami.
- Ma pan ciśnienie, żeby usilnie udowodnić, że Ekstraklasa to dla pana nie za wysokie progi?
- Przede wszystkim patrzę na siebie. Wszystkim się nie dogodzi, każdy ma swoich zwolenników i przeciwników. Znam swoją wartość i nikomu nie muszę nic udowadniać. To sprawa każdego z osobna czy moja gra sprawi mu przyjemność, czy przeciwnie, popsuje mu humor.