Nie czuję się piłkarskim dziadkiem - rozmowa z Rafałem Misztalem, bramkarzem Chojniczanki Chojnice

- Zaczynam się martwić, czy nie będzie jakiejś "deprechy", jak schowam rękawice do szafy - mówi w obszernym wywiadzie dla portalu SportoweFakty.pl Rafał Misztal, bramkarz Chojniczanki Chojnice.

Maciej Mikołajczyk: Skąd pomysł, by zostać akurat bramkarzem? Próbowałeś swoich sił na innych pozycjach?

Rafał Misztal:
Sam nie wiem, skąd ten pomysł. To chyba bardziej ojciec to nakręcił. Na podwórku zawsze latałem i strzelałem bramki, choć i piłkę też umiałem złapać. Tata grał w amatorskim klubie warszawskim "Przyszłość Włochy" i tam powstawała drużyna z rocznika 1982. Nie było w niej bramkarza, gdyż się rozchorował, a że mojego, młodszego o dwa lata rocznika jeszcze nie utworzono, to zaprowadził mnie tam na trening, a w zasadzie na sparing halowy z Polonią Warszawa. Byłem w sumie najmłodszy, to wstawiono mnie do bramki. Przez 90 minut gry przegraliśmy 17:8, co jak się później okazało, było niezłym osiągnięciem. Kiedy bronił tamten drugi golkiper, to przegraliśmy 39:2. Później tak już zostało, że między słupkami szło mi najlepiej, choć niejednokrotnie w juniorach próbowałem swoich sił jako zawodnik z pola, a w jednym z sezonów strzeliłem nawet trzynaście goli.

W Chojniczance nie bez przyczyny możesz pochwalić się najdłuższym stażem. Czujesz, że jesteś ważnym graczem w zespole?

- Ważny się w żadnym wypadku nie czuję, a na ile jestem wartościowym graczem w zespole, to już trzeba byłoby się zapytać trenerów i kolegów z drużyny. Na pewno jakaś hierarchia w ekipie musi być. Nie strugam ważniaka, ale zawsze staram się być pomocny w różnych sytuacjach wobec młodszych kolegów. Wiadomo, że grupa starszych piłkarzy nie ma tylu obowiązków, co młodzi. Mimo wszystko trochę zazdroszczę np. takim młodzieżowcom wieku i tego, że dopiero zaczynają swoją przygodę z piłką. Gdybym jeszcze raz miał 20 lat, to na pewno podjąłbym kilka innych decyzji, które później miały wpływ na mój rozwój.

Który okres swojej kariery uznajesz za przełomowy?

- Kariery to na razie (śmiech) wielkiej nie zrobiłem. Ale jeśli chodzi o jakiś przełom, to na pewno czasy, kiedy byłem zawodnikiem drugoligowego wtedy (po spadku z Idea Ekstraklasy) Świtu Nowy Dwór Mazowiecki. Trafiłem tam w lipcu 2004 roku z IV-ligowej Olimpii Warszawa. Ściągnął mnie tam trener Pocialik, z którym wcześniej pracowałem właśnie w Olimpii. Miała to być dla mnie ogromna promocja i czas nauki, bo pierwszym bramkarzem był wówczas Boris Peskovic. Cała sytuacja jednak tak się potoczyła, że Borisa sprzedano do Widzewa Łódź i z marszu wskoczyłem między słupki, nie spędzając nawet jednego meczu na ławce rezerwowych. Zadebiutowałem w zremisowanym meczu 0:0 z GKS-em Bełchatów. Dla mnie to był szok, bo zawodnicy tacy, jak Cecot, Hinc, Wiechowski, Popek, Garguła, Pietrasiak, Grzegorz Król czy Aleksander Ptak, których znałem tylko z telewizji i gazet, stali się moimi przeciwnikami na boisku. I tak się dla mnie zaczęła ta "większa" piłka. Mając 20-21 lat, przez półtora roku zagrałem w 47 z 48 meczów ligowych. I grałem chyba na tyle dobrze, że w lutym 2006 roku trafiłem do ekstraklasowego GKS-u Bełchatów.

No właśnie. Grałeś w Świcie, Jadze, Bełchatowie, Widzewie, Dolcanie, KSZO, a teraz reprezentujesz barwy Chojniczanki. W jakim klubie czułeś się najlepiej?

- Na pewno ciężko tu oceniać takie półroczne epizody, jak Jagiellonia czy Widzew, choć w tym pierwszym miałem największą szansę zadebiutować w Ekstraklasie. Niestety trzy dni przed inauguracją rundy wiosennej doznałem złamania kości nadgarstka i runda szybciej się dla mnie skończyła, niż się zaczęła. Mimo tylko półrocznego pobytu w pamięci zapadnie mi też KSZO, gdzie miałem chyba najlepszą rundę w życiu bo w piętnastu spotkaniach "puściłem" zaledwie siedem bramek. Z kolei Bełchatów był pierwszym jakimś wyjazdem z domu, nauką u boku najlepszych i zdobywaniem doświadczenia. Mimo braku debiutu w Ekstraklasie, bardzo miło wspominam te trzy lata w Bełchatowie, gdzie zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski w sezonie 2006/07. Dolcan był powrotem w rodzinne strony i czasem na odbudowę sportową, bo za długo już trwało moje obserwowanie meczy z ławki i trybun. Tam jakoś mi się to udało i może dlatego nadal utrzymuję się "na powierzchni". Teraz już prawie dwa lata jestem w Chojnicach, gdzie trafiłem z bankrutującego KSZO. Mieszkam tu z żoną i dziećmi. Jakoś zadomowiliśmy się w tym małym i spokojnym miasteczku, w którym piłka nożna jest bardzo popularna. Miło się gra, kiedy na twój mecz przychodzi minimum tysiąc widzów. Tutaj też czynnie osiągnąłem swój największy sportowy sukces, bo awansowaliśmy w zeszłym sezonie do I ligi, co jest debiutem na tym szczeblu dla naszego klubu. Dodatkowo prowadzę zajęcia z młodymi bramkarzami i mam nadzieję, że wszyscy z tych lekcji coś wyniosą. Chętnie zostałbym tu na dłużej, ale jak potoczy się dalej przygoda w Chojnicach, to czas pokaże.

Czym różni się szkoła Kapicy od szkoły Pawlaka?

- Ciężko odpowiedzieć na to pytanie, bo nie mi oceniać pracę szkoleniowców. Z trenerem Kapicą pracowałem zaledwie 2,5 miesiąca, więc na tej podstawie trudno coś więcej powiedzieć. Na pewno starał się on trzymać zespół twardą ręką i według mnie stawiał na grę ofensywną i otwartą. Być może dlatego, że sam kiedyś był napastnikiem. To trener Kapica mnie ściągnął tutaj do klubu i już wtedy głośno mówiło się o awansie, ale słabe wyniki na początku rundy (przyp. - 4 pkt. w 4 meczach) sprawiły, że trener zrezygnował. Z kolei trener Pawlak sam niedawno zakończył swoją piłkarską karierę i na pewno ma zupełnie inny pogląd na prowadzenie drużyny, jak i utrzymanie hierarchii oraz atmosfery w szatni. Tajników jednak zdradzać nie będę, żeby nie podpowiadać przeciwnikom, a kto z trenerem pracował i pracuje, to doskonale wie jak wygląda współpraca i jego warsztat treningowy. Poza tym z dyrektorem Chrzanowskim dobrał on personalnie taki zespół, że od razu udało się awansować do I ligi, co wcześniej nie udało się żadnemu z poprzednich szkoleniowców.

Które ze spotkań rozegranych w Chojniczance utkwiło Ci najbardziej w pamięci i dlaczego?

- Mimo, że w tym spotkaniu nie grałem, to był to mecz z Bytovią, wygrany u siebie 3:1. Pełny stadion, derby, zwycięstwo i wyprzedzenie na ostatniej prostej w drodze po awans drużyny z Bytowa. Czuliśmy się wtedy bardzo mocni i fizycznie i mentalnie. Nie dopuszczaliśmy już wtedy myśli, że coś może się nie udać. Takich spotkań można by tutaj wymieniać jeszcze kilka, ale to był chyba mecz dekady dla tego klubu. No i oczywiście kolejne spotkanie w Jarocinie, w którym już zagrałem. Może nie było to porywające widowisko, ale graliśmy przede wszystkim konsekwentnie i wygraliśmy 1:0, co dało nam historyczny awans. Dla takich momentów naprawdę warto grać w piłkę.

Masz 29 lat. Jak długo zamierzasz jeszcze grać zawodowo w piłkę? Czujesz się dziadkiem przy np. Jakubie Mroziku?

- W tym wieku na Wyspach Brytyjskich dopiero wchodzi się na rynek, więc może jeszcze wszystko przede mną (śmiech). Dopóki zdrowie i forma pozwolą, to chcę grać jak najdłużej. Zaczynam się martwić, czy nie będzie jakiejś "deprechy", jak schowam rękawice do szafy i będzie trzeba zakończyć swoją przygodę, bo czasem ciężko mi jest wytrzymać bez treningu nawet przez wolny weekend. Co do bycia dziadkiem, to zawsze młodzi coś tam się śmieją w szatni z "oldbojów", takich jak Ja, Robert Bednarek, czy Błażej Radler, ale na pewno nie czujemy się jeszcze piłkarskimi dziadkami - przynajmniej ja (śmiech).

Jak oceniasz rywalizację o miejsce w składzie z Konradem Jałochą?

- To pytanie chyba bardziej do sztabu szkoleniowego, bo nie mi oceniać rywalizację o miejsce w składzie i tego, jak ona wpływa na zespół. Na pewno nie rzucamy z "Yao" w siebie siekierami na treningach ani nie piłujemy gałęzi, na których siedzimy w czasie meczu. Gramy przecież w jednej drużynie. Na treningach rywalizujemy ostro. Zawsze robimy jakieś zakłady o Powerade’y, kto puści mniej bramek i często jest zabawnie. Niestety w meczu broni tylko jeden i drugi przeważnie jest niezadowolony, bo też chciałby pomóc drużynie, ale z tym problemem najbardziej musi się męczyć sztab szkoleniowy, tak jak z zestawieniem całego składu na mecz.

Twój brat Piotr stoi między słupkami w GKS-ie Tychy. Często wymieniacie się po meczach swoimi spostrzeżeniami?

- Zawsze. Często żona mnie przeklina, że ciągle ze sobą gadamy i jak można tyle czasu rozmawiać tylko o piłce, ale tak już jest. Mamy ze sobą bardzo dobry kontakt i zawsze dużo uwag do wymienienia, tym bardziej, że gramy na tej samej pozycji. Analiza trwa więc w nieskończoność (śmiech).

Za tobą bardzo udany mecz z Górnikiem Łęczna. Nie jeden raz popisałeś się dobrą interwencją, zachowując do końca czyste konto. Trzeba przyznać, że rywale nie dali Ci żadnych forów i zwłaszcza w drugiej połowie miałeś ręce pełne roboty…

- Cieszę się, że w sumie, to drugi z rzędu mój niezły występ. Szkoda tylko, że żaden nie zakończył się zwycięstwem Chojniczanki. Na pewno wolę takie mecze, kiedy coś się dzieje. Człowiek jest wtedy cały czas pod grą i pewniej się czuje w bramce. Na przykład taki mecz ze Stomilem, gdzie nic się nie działo, karny z kapelusza w 90. minucie i przegrywamy 0:1, gdzie podczas całego spotkania nie miałem do bronienia żadnego celnego strzału - wówczas ręce same opadają. Na pewno roboty w tym i poprzednim meczu miałem dużo, ale po to się tam stoi, żeby coś obronić. Samemu nic się nie osiągnie i na pochwałę na pewno zasługuje cały zespół za konsekwentną grę w obronie.

Chojniczanki nie omija plaga kontuzji. Błażej Jankowski, Paweł Iwanicki i w końcu Kosuke Ikegami. Ciebie na szczęście, odpukać, to nie dotyczy…

- To jest sport kontaktowy i niestety kontuzje się zdarzają. Oby ich było jak najmniej, a jak już są, to drobne, bo te Błażeja i Kosuke niestety są na tyle poważne, że wykluczają ich z gry na dłużej. "Strażak" (przyp. - P.Iwanicki) natomiast już dochodzi do siebie po urazie i pewnie będzie do dyspozycji trenera na najbliższy mecz. Zdrowie jest najważniejsze i cieszę się, że mnie na razie urazy omijają - odpukać.

Przed wami bardzo ważne spotkanie z Arką w Gdyni. Będzie gorąco…

- Dla nas teraz każdy mecz jest ważny. Wiemy, jaki jest ścisk w tabeli i zdajemy sobie sprawę z tego, że liczy się każdy punkt przed przerwą zimową. Podejdziemy do tego meczu, jak do każdego innego z determinacją i wiarą w zwycięstwo. Ale wiemy, że to bardzo ważne spotkanie dla kibiców obydwu klubów. Na trybunach na pewno nie będzie, jak na pikniku. Chojnicka drużyna zrobi na pewno wszystko, żeby przerwać tę passę remisów i zainkasować upragnione trzy punkty, nawet na tak gorącym terenie, jak w Gdyni.

Które miejsce twoim zdaniem Chojniczanka zajmie na koniec rundy jesiennej?

- Patrząc na tabelę, to z tym pytaniem proszę zadzwonić może do wróżbity Macieja (śmiech). Nie będę tu nic prorokował, ale na pewno walczymy o jak najwyższą lokatę. W każdym bądź razie chyba wszyscy w klubie będą zadowoleni, jeśli zakończylibyśmy rundę jesienną w górnej połówce tabeli.

Piłka nożna na SportoweFakty.pl - nasz nowy profil na Facebooku! Tylko dla fanów futbolu! Kliknij i polub nas.

Komentarze (0)