Anna Woźniak: Grasz w Polsce, ale urodziłeś się w Nigerii i tam zaczęła się twoja przygoda z piłką nożną.
Kelechi Iheanacho: Urodziłem się w małym mieście Aba - małym jak na Nigerię. W piłkę grałem od małego, bo jak wiadomo, w Nigerii piłka nożna jest ukochanym sportem, jednak nie od razu chciałem być piłkarzem. Na poważnie zacząłem grać na początku szkoły średniej w drużynie juniorskiej klubu Enyimba - aktualnego mistrza Nigerii. Na początku moi rodzice byli temu przeciwni. Chcieli, żebym ukończył szkołę i wyjechał na studia. Ale ja zdążyłem już pokochać piłkę i postanowiłem zostać piłkarzem. Wszystko toczyło się bardzo szybko, bo w wieku 16 lat zacząłem już trenować z pierwszym zespołem seniorskim, a rok później zabrali mnie na obóz. Pierwsze dwa mecze siedziałem na ławce, wchodząc na zmiany w drugiej połowie. W drugim meczu, który graliśmy na wyjeździe zdobyłem swoją pierwszą bramkę. Po niej trener postanowił dać mi szansę i następny mecz rozpocząłem już w pierwszym składzie.
Jak wygląda zainteresowanie piłką nożną w Nigerii?
- W Nigerii wszyscy kochają futbol. W mojej miejscowości klub Enyimba ma bardzo podobny stadion do KSZO. Trzykrotnie grali ostatnio w finale afrykańskiego odpowiednika ligi mistrzów. Ostatnio z egipskim Al-Ahly, więc trochę pieniędzy tam jest, za które wybudowany nowy stadion, na który przychodzi komplet publiczności. Jak pamiętam, że zawsze ciężko było się dostać na taki mecz, ponieważ przychodziło bardzo wielu kibiców, 14-20 tysięcy ludzi. Często musieli stać, bo nie było wolnych miejsc. Czasami musieliśmy pokonywać wysokie płoty, gdzieś się zaczaić, ukryć przed ochroną, żeby móc obejrzeć mecz. Jest tam ogromne zainteresowanie piłką nożną.
Skoro w Nigerii przychodzi na mecze dużo więcej kibiców, więc z pewnością był to dla ciebie jakiś stres?
- W Nigerii na mecze przychodzi bardzo dużo kibiców i przed tym pierwszym meczem w wyjściowym składzie miałem duży stres. Ale trener mnie podbudowywał, mówiąc: "masz talent, nie bój się, zrób akcję jeden na jeden, będziesz miał okazję to uderz, ale najpierw musisz sam zrobić co umiesz". To mi pomogło. Zagrałem pierwszy raz pełne 90 minut u siebie i tak zacząłem grać w pierwszym składzie. Rozegrałem pełną pierwszą rundę, w której strzeliłem 8 bramek.
Dzięki tym trafieniom zostałeś zauważony.
- Po tej udanej rundzie, zgłosił się zespół ze stolicy - Lagos - aby mnie kupić. Mój klub nie chciał tego transferu, ale wtedy w Nigerii było tak, że podpisywało się kontrakt, ale bez zapisu na jaki okres on obowiązuje i można było odejść w każdej chwili. Jeszcze wtedy nie miałem żadnego agenta, czy menadżera, więc porozmawiałem o tym z tatą. Tata wolał, żebym został jeszcze w rodzinnym mieście i grał w dotychczasowym klubie, gdzie miałem blisko do domu. Ale ja miałem inne marzenia.
Sprzeciwiłeś się tacie?
- Chciałem grać jak Kanu, Okocha i inni znani w Nigerii piłkarze, którzy wyjechali na Zachód. Sam więc podjąłem decyzję, że pojadę podpisać kontrakt z klubem Julius Berger. Pojechałem do Lagos, o czym tata nawet nie wiedział. Podpisałem kontrakt i wróciłem do miasta, a tata o tym dowiedział się z gazety. W marcu 1999 wygrałem konkurs na piłkarza miesiąca. W przeliczeniu obecnie na dolara w nagrodę otrzymałem, około 900 dolarów. Wtedy również odbywały się w Nigerii Mistrzostwa Świata do lat 20, które wygrała Hiszpania. Dostałem powołanie na przygotowania do tych mistrzostw, ale trener powiedział, że mam dopiero 17 lat i wolałby, gdybym grał jeszcze w kadrze do lat 17. Tak więc w tych mistrzostwach nie zagrałem, ale na przygotowania przyjechał agent Wisły Kraków, który wyczytał, że jest taki młody chłopak.
To były czasy, kiedy prezesem w Wiśle był Zdzisław Kapka?
- Tak, wtedy w Wiśle prezesem był pan Zdzisław Kapka. Prowadziłem wtedy po pierwszej rundzie w tabeli króla strzelców razem z innym piłkarzem, ale agenta zainteresowała moja osoba, z racji wieku. Z powodu mistrzostw nie wystartowała jeszcze druga runda i prezes powiedział mi, że jest taka oferta z Polski. Miałem jeszcze inne oferty, między innymi z Metz i Bayernu Monachium, ale tam chodziło o drużyny juniorskie.
Czyli od razu wielka europejska piłka?
- Zapraszali, żebym pojechał na turniej, gdzie chcieli się dokładniej przyjrzeć mojej grze. Okazało się, że był to ten sam agent, który do Bayernu Monachium polecił Roque Santa Cruza. Po tych mistrzostwach podpisał on właśnie kontrakt z Bayernem. W moim przypadku, Wisła przysłała zaproszenie, kluby szybko się dogadały i w kwietniu 1999 roku przyleciałem do Polski. Rodzice naturalnie martwili się o mnie. Tata przestrzegał, że tu jest zimno, ale uspokoiłem go, że klub się mną opiekuje, a warunki finansowe były dużo lepsze niż w Nigerii.
Ostatecznie zdecydowałeś się na krakowską Wisłę. Nie żałujesz przyjazdu do Polski?
- Jak przyjechałem do Polski byłem młodym zawodnikiem. Wisła była może najlepszym klubem, ale nie dbała o to, że to młody zawodnik, może musi się jeszcze czegoś nauczyć. Oni chcieli, aby od razu być gotowym do gry. Nie było odżywek, żeby wzmocnić organizm. Tego jeszcze brakuje w Polsce do dzisiaj. Może gdybym wtedy trafił do Bayernu Monachium do juniorów, oni by mnie dobrze przygotowali i dzisiaj byłbym innym piłkarzem. Przynajmniej tak mi się wydaje, porównując piłkę na zachodzie i tutejszą. Na zachodzie najpierw przygotowują zawodnika do gry, a tutaj jest inaczej. Jeśli ktoś zauważy, że masz talent, to chcą od razu to maksymalnie wykorzystać. Oczekują od razu gry na najwyższym poziomie jak Ronaldinho czy Ronaldo, a tak się nie da. Weźmy na przykład Damiana Nogaja. Jeśli on będzie cały czas grał i nikt nie będzie zwracał uwagi, że to młody organizm, że czasem trzeba mu dać dwa dni odpocząć, to on oczywiście będzie grał, tylko jego talent gdzieś zniknie, bo młody organizm pewnych obciążeń nie wytrzyma.
Czyli to kwestia odpowiedniego przygotowania zawodnika już w wieku juniorskim?
- Myślę, że w Polsce można jeszcze dużo zrobić, ponieważ jest mnóstwo talentów. Tylko, że one szybko gdzieś giną, bo nikt o nich nie dba. Na własnym przykładzie poznałem to, bo gdybym pograł dłużej u siebie, na pewno byłbym teraz lepszym piłkarzem. Ale wszystko zrobiłem szybko. Owszem, trafiłem do dobrego klubu, miałem pieniądze, wszystko wydawałoby się w porządku. Ale nie dostałem tego, czego naprawdę potrzebuje młody zawodnik. Nie miałem szansy dalszego rozwoju. Oczekiwano ode mnie żebym grał coraz lepiej, strzelał bramki. Jeśli pierwszy, drugi rok nie było tak jak chcieli, powędrowałem na ławkę. Kolejny mecz, a ja na ławce. Zmarnowałem w ten sposób pięć lat i to ma wpływ na mój dalszy rozwój kariery. Tak myślę. Nie żałuję, ale siedząc, a nie grając, to nie jest to.
Wolałbyś grać częściej ale w mniejszym klubie?
- Na papierze to ładnie wygląda, ale rzeczywiście wolałbym wtedy grać w mniejszym klubie, ale grać. Bo w ten sposób, być może teraz nie grałbym już tutaj, tylko gdzieś na Zachodzie.
Jak sobie poradziłeś z barierą językową?
- Polski język jest bardzo trudny. Sam się go uczę do dzisiaj. Na początku Wisła Kraków dała mi nauczycielki, które przychodziły do mnie na lekcje. Ciężko mi się było na początku przekonać do tej nauki, bo dla mnie był to bardzo dziwny dla ucha język. Taki szeleszczący. Ale w końcu musiałem się go nauczyć, bo przecież trzeba chodzić do sklepu, trzeba zamówić taksówkę i zrobić samemu wiele innych rzeczy. Był człowiek, który nas prowadził w Wiśle, ale nie mieszkałem z nim, więc musiałem w końcu się nauczyć i sam nauczyłem się tyle ile teraz potrafię. No ale jeśli gdzieś się przebywa tyle czasu, no to trzeba się nauczyć.
Jak zareagowałeś na zmianę temperatury?
- Ogólnie już się przyzwyczaiłem do zimy, ale nadal jej nie lubię. W zimę zawsze mnie wszystko boli (śmiech). Wolę jak jest ciepło, wtedy czuję się zdecydowanie lepiej. Odkąd jestem w Polsce, gdy są przygotowania na sezon jesienny, zawsze dobrze gram. Przygotowań w zimie już tak nie lubię. Gdy pierwszy raz przyleciałem do Polski, to był kwiecień i zima już się kończyła, ale i tak dla mnie było bardzo zimno. Nigdy wcześniej nie byłem w żadnym kraju, gdzie byłaby tak niska temperatura. Na początku spałem w skarpetkach i w ubraniu. Ale powoli się przyzwyczaiłem.
Pierwszy raz w Polsce widziałeś śnieg?
- Bardzo dziwnie mi było, gdy pierwszy raz zobaczyłem śnieg. Mieszkałem sam, gdy pierwszy raz spadł śnieg. Przygotowałem się na trening poranny, wychodzę z domu, a tu wszędzie biało. Pomyślałem wtedy co się dzieje? Co jest nie tak? (śmiech)
Obchodzisz polskie święta?
- Ja od urodzenia jestem świadkiem jehowy. Nie obchodzę typowych waszych świąt. Teraz na przykład jadę do domu, ale nie na święta, a z powodu, że moja ostatnia siostra wychodzi za mąż. 24 grudnia odbędzie się ślub. Ślub miał się odbyć wcześniej, ale został przesunięty, ponieważ mój tata zmarł w 2005 roku, a zgodnie z tradycją teraz to ja jestem głową domu i poczekali, aż wrócę do domu.
Jak wygląda w Nigerii taka uroczystość?
- Ślub kościelny jest podobny - "biały". Ale tradycyjny jest trochę inny. Odbywa się zgodnie z ceremoniami. Zazwyczaj od popołudnia, całą noc, do rana. W moich stronach gdzie jest więcej chrześcijan, trwa to jeden dzień, ale na północy gdzie jest więcej muzułmanów taki ślub trwa tydzień.
Jak ci smakuje polskie jedzenie, bo z pewnością różni się od tego jakie jadłeś w Nigerii?
- W Polsce na początku nie jadłem nic, bo wszystko było dla mnie inne. Tylko chleb, masło i mleko było dla mnie normalne, a reszta? Myślałem sobie - co oni w ogóle jedzą? Nic mi nie smakowało.
Po tych kilku latach to się trochę zmieniło?
- Jak jedziemy na obóz, wszyscy jedzą różne potrawy, a "Keli" tylko kurczaka (śmiech). W restauracji gdzie stołowała się Wisła Kraków, któregoś razu pani, która tam pracowała spytała się czy nie za dużo jem tych kurczaków. Zaproponowała, że może zrobi naleśniki. Wzbraniałem się, ale zrobiła mi naleśniki z serem i mi posmakowały. Później starałem się coraz więcej próbować. Lubię na przykład zupę - flaki, bo my też taką jemy, ale innych zup już nie jadamy, ponieważ zwyczajnie u nas jest za ciepło.
Twój współlokator, Michał Pietrzak czasem bawi się w kucharza. Jadasz to co ugotuje?
- Michał często przygotowuje różne dania, ale to nie to. On sam czasem próbuje moich dań, na przykład kurczaka z sosem pomidorowym, choć akurat ten sos nie jest naszym tradycyjnym, bo Nigeria jako kolonia brytyjska zaczerpnęła pewne rzeczy z innych krajów.
A ty przygotowujesz jakieś typowo nigeryjskie potrawy w Polsce?
- Tutaj ciężko jest przygotować jakieś tradycyjne nigeryjskie danie, bo nie ma gdzie kupić produktów. W Warszawie jest teraz taki jeden sklep, więc jak jadę do Warszawy, to kupuję tam pewne rzeczy. Choć mieszkam w Polsce już tak długo, że nie mam ochoty jeść już tak często takich dań. Nie smakują mi już aż tak jak kiedyś. Jak jadę do domu, to smakują mi te wszystkie danie, ale to tak do dwóch tygodni. Potem już nie mam ochoty tego jeść codziennie. Jestem przyzwyczajony już do tego, że w Polsce wstaję rano i jem coś innego niż zjadłbym w Nigerii. Mama to rozumie, że przyzwyczaiłem się już do tutejszego jedzenia. Jest wyrozumiała i nie pyta już czy jem czy nie, nie zmusza mnie.
Pamiętasz taki mecz z Realem Saragossa jak grałeś w Wiśle?
- Mecz z Realem Saragossa to był jeden z lepszych meczów jakie rozegrałem. Po tym sezonie grało mi się coraz lepiej, ale przyszedł nowy trener i konkurencja w ataku była coraz większa. Wisła to bogaty klub i z dnia na dzień kupowali takich piłkarzy jak Frankowski czy Kuźba. W tym czasie było aż siedmiu klasowych napastników do gry, a i tak co sezon kupowali kolejnych. Gdy trenerem był Kasperczak, który bardzo mnie lubił i wiedział, że może mnie ustawić na prawej flance albo jako drugiego napastnika. Ale zawsze miałem pecha, bo jak już zaczynałem dobrze grać to przytrafiała mi się kontuzja.
Nie były to zawsze lekkie kontuzje.
- Najpierw na osiem miesięcy wyeliminowała mnie kontuzja zerwania wiązadeł krzyżowych, później kolejny uraz - tym razem mięśni brzucha i straciłem kolejne osiem miesięcy. W sumie straciłem dwa lata na samo leczenie tych urazów. Kiedy ja się leczyłem, moje miejsce zajął Paweł Strąk, który później zrobił karierę.
Dwa zabiegi miałeś robione poza Polską.
- Całkowitą rekonstrukcję wiązadeł miałem robioną w Niemczech, natomiast mięśnie brzucha we Francji. Zawodnicy Wisły mieli wtedy szanse leczenia się za granicą. W Polsce miałem robiony drobny uraz kostki, która czasami dokucza mi do dzisiaj.
A jak to wygląda w KSZO?
- Jeśli chodzi o KSZO to muszę powiedzieć, ze odnowa biologiczna jest lepsza niż w Widzewie. W ogóle jest tutaj fajny stadion, dobre zaplecze. Nie wiem jakie dokładnie cele ma miasto, ale myślę, że jest szansa na powrót do Ostrowca Ekstraklasy. Teraz należy zrobić wszystko, by w następnej rundzie wywalczyć awans. Uważam, że w III lidze mieliśmy niezły skład i praktycznie szkielet tamtej drużyny wiele się nie zmienił, bo doszli tylko Libić i Sikora.
Jak się układa współpraca z nowym szkoleniowcem?
- Teraz przyszedł do Ostrowca nowy trener. Czasami gra 4-5-1, czasami 4-4-2 i to pokazuje, że mamy wysokie umiejętności, skoro potrafimy się tak szybko przestawiać. Nie byliśmy nigdzie na obozie, żeby przećwiczyć takie warianty gry, ale stosujemy je z powodzeniem. Wprowadzanie w tym momencie do tego szkieletu pięciu nowych ludzi byłoby pozbawione sensu. Trzeba umieć wykorzystać potencjał, który mamy.
Znałeś wcześniej trenera Wojno, wiec mniej więcej wiesz czego wymaga od zawodników.
- Miałem okazję pracować z trenerem Wojno, kiedy awansowaliśmy z Wisłą Płock do I ligi. Wtedy jeszcze inaczej to wyglądało, ale teraz jak trener zrobił bardzo duży postęp w myśli taktycznej. Prowadzi nas jak zespół Ekstraklasy. Trener Wojno jest zdecydowanie taktykiem, w odróżnieniu od trenera Wiśniewskiego, który większy nacisk kładł na siłę. A piłka to nie tylko siła fizyczna. Trzeba przygotować zawodnika najpierw odpowiednio pod względem wytrzymałości, a później ćwiczyć jak ma się zachowywać na boisku i jak rozegrać piłkę. Myślę, że ja przy trenerze Wojno tez dużo odzyskałem. Za trenera Wiśniewskiego musiałem dużo biegać na boisku, ale czułem, że to nie byłem ja. Grałem, ale czułem, że coś jest nie tak.
Konkurencja w ataku nie jest mała.
- Trener Wiśniewski miał do wyboru pięciu napastników i w pewnym momencie stracił do mnie cierpliwość, którą zawsze miał. Jego koncepcja była taka, że jak jeden nie strzelił, to jego miejsce zajmował kolejny. Zaczął sadzać mnie na ławce i wtedy nie trudno o wahanie formy. Potrafię kiwnąć rywala, ale nie robiłem tego, bo po prostu tego nie ćwiczyliśmy. Teraz mój umysł odżywa i jeśli tutaj zostanę i dalej będę tak trenował to z całym szacunkiem, ale pod tym względem nie widzę dla siebie konkurencji.
Jak wygląda tygodniowy rozkład treningów?
- W poniedziałek zazwyczaj tylko biegamy, robiąc około 30 okrążeń. Jest to trening typowo kondycyjny. Wszyscy się uśmiechają, ale biegamy, bo wiemy, że tak musi być. Wtorkowy trening jest bardziej skoczny, a od środy już tylko piłka, piłka, piłka.
Wolisz grać efektownie czy efektywnie?
- Piłkarze w Nigerii grają efektownie dla oka, nie jest dla nich najważniejsze zdobywanie bramek tak jak w Polsce. To jest problem dla afrykańskich zawodników przyjeżdżających grać tutaj w piłkę, którzy potrafią grać widowiskowo futbol, ale nie są nauczeni, że najważniejsze są gole. Ja potrzebowałem wielu lat, żeby się przestawić na to, że "są bramki - są pieniądze". Najważniejszy jest efekt bramkowy, a gdy próbuje się zagrać efektownie, to jeszcze nakrzyczą, że coś się kombinuje. Napastnika rozlicza się ze zdobytych bramek. Można w tym czasie bądź okiwać pięciu zawodników, bądź strzelić pięć bramek. Będąc tyle lat w Polsce już się nauczyłem, że najważniejsze jest trafianie do siatki rywala, a nie efektowne dryblingi czy sztuczki techniczne.
Dlaczego rozstałeś się z Wisłą?
- Gdy w 2005 roku w Wiśle pojawił się trener Liczka i przygotowywaliśmy się do wyjazdu na zgrupowanie do klubu przyszedł Błaszczykowski. Po kilku dniach trener powiedział mi, że zabrakło dla mnie miejsca na to zgrupowanie, bo zajął je właśnie Błaszczykowski. Nie chciałem przygotowywać się do sezonu z drugą drużyną. Wróciłem wtedy po kontuzji i kluby nie były zainteresowana moją osobą. Powiedziano mi wtedy w klubie, że na własną rękę mogę poszukać sobie nowego pracodawcy.
Wtedy pojawiła się szansa gry w Chinach?
- Skontaktowałem się z menadżerem i wyjechałem do Chin na testy. Tam wszystko było w porządku, dopóki nie zaczęły się rozmowy o pieniądzach. Chińskie kluby nie płacą za zawodników, chyba że są to piłkarze "z nazwiskiem". Moją kartę zawodniczą miał właściciel Wisły, pan Cupiał i nie zgodził się na to, abym za darmo przeszedł do Chin.
Rękę podał ci trener Andrzej Wiśniewski?
- Wtedy zadzwonił do mnie trener Wiśniewski, który prowadził drużynę Finishparkietu w Nowym Mieście Lubawskim i znał mnie jeszcze z gry w Wiśle Płock. Podpisałem półroczny kontrakt z opcja przedłużenia. Strzeliłem wtedy 7 bramek i okazało się, że Widzew, który nie chciał mnie pół roku wcześniej, teraz był mną bardzo zainteresowany. Pojawiło się tez kilka innych ofert między innymi Zagłębie Sosnowiec, Kujawiak Włocławek. Byłem wtedy już dogadany ze Śląskiem Wrocław, ale ostatecznie nie odmówiłem Bońkowi, gdy do mnie zadzwonił. Niestety przyplątała się kontuzja. Cieszę się, że grając w KSZO nie przytrafiła mi się żadna poważniejsza kontuzja. Trafiały się drobne urazy, ale nie wykluczały mnie z gry.
Jaki są twoje najbliższe plany?
- Teraz najważniejsze jest dla mnie przygotować się do dwóch meczów, które nam zostały i potem upragniony wyjazd do domu. Ostatnio byłem w domu dwa lata temu, więc nie jestem do końca na bieżąco, jak to teraz wygląda, ale po końcu tej rundy jadę do domu. Myślę, że trener da mi jakiś indywidualny plan treningowy, ponieważ nie mam innego terminu na samolot i muszę jechać na dziesięć dni przed końcem okresu treningowego. Działacze jeszcze nie rozmawiali ze mną o nowym kontrakcie, bo ten obecny kończy się z końcem tego roku. Ale styczniu będę w Ostrowcu i zobaczymy. Mam kilka propozycji, ale chcę to wszystko zrobić na spokojnie. Tutaj jest fajny stadion, jest odnowa i dobrze się tutaj czuję, ale to już nie zależy ode mnie, tylko od klubu. Jeśli klub będzie zainteresowany i dogadamy się to oczywiście zostanę.