Niemcy już w pierwszych założeniach stworzyli tzw. "allroundera". Piłkarza mogącego grać na każdej ofensywnej pozycji. Ideologię tę idealnie wypełniają Thomas Mueller, Marco Reus czy - w ciut mniejszym stopniu - Mario Goetze. Nawet podczas brazylijskiego mundialu mówiło się, że Joachim Loew z przodu dysponuje Miroslavem Klose oraz... pralką. Pralka ta miała działać na bez przerwy włączonym programie wirowania. Skrzydłowi oraz rozgrywający mogli nieustannie zmieniać pozycje w dowolnej kombinacji, tworząc zamęt w szeregach przeciwnika. Wszechstronność dotyczy też umiejętności typowo piłkarskich. Każdy z nich potrafi więc doskonale podawać, strzelać, dryblować, szybko biegać i podejmować odpowiednie decyzje. Co ciekawe - w reprezentacji Niemiec znajdziemy dziś zawodników, którzy mają wszystkie wymienione atuty, ale są też specjalistami w jednej ze wspomnianych cech. I tak na przykład do dogonienia Reusa potrzeba roweru, a najchłodniejszą głowę ma Mueller. Toni Kroos zaś dysponuje najlepszym podaniem.
Niemiecki system był jednak tak bliski doskonałości jak opowieści o tamtejszym porządku - prawdy. Dziurę idealnie widać było zaraz po chwili, w której Philipp Lahm wręcz zażądał od selekcjonera, by ten wystawiał go na pozycji defensywnego pomocnika. - Chcę wiedzieć, gdzie będę grał i występować w reprezentacji tam, gdzie gram w klubie - mówił na łamach prasy piłkarz Bayernu Monachium. Loew ugiął się pod naporem zawodnika, przesuwając go z prawej obrony do środka pola. To zrodziło problem. Podczas mistrzostw świata Niemcy - czyli prawdopodobnie najsilniejsza personalnie drużyna narodowa - musieli zestawić linię defensywną z czterech stoperów. Również teraz, kiedy Lahm ogłosił zakończenie kariery reprezentacyjnej, kłopot powrócił.
- Wiedzą, że popełnili błąd. Przed laty właściwie odpuścili boki obrony. To samo działo się z atakiem. "Mamy Miro Klose i Mario Gomeza" - powtarzali. Dopiero teraz przyznali, że takie podejście do tematu było błędem. Co najważniejsze: nie wstydzą się o tym mówić i od razu chcą naprawić błędy. Za kilka lat pewnie zobaczymy efekty - mówi Dariusz Pasieka, który w czasach największej rewolucji szkolenia młodzieży sam rozpoczynał naukę w kolońskiej szkole trenerów.
Zmiany na siłę
A wdrażanie nowej formuły wcale nie było takie proste. - Mnóstwo osób krytykowało plan. Nie podobało im się, że ktoś narzuca coś klubom. Były wątpliwości, dlaczego należy wydawać pieniądze tak, jak życzy sobie tego DFB i szkolić tak jak wymaga tego federacja. Wszyscy jednak się dostosowali, zainwestowali mnóstwo pieniędzy, a efekty widzimy - dodaje Pasieka pełniący obecnie funkcję dyrektora szkoły trenerów PZPN.
Impulsem do zmian stała się katastrofa z 2000 roku. Niemcy zakończyli Euro bez choćby jednego zwycięstwa. Wywalczyli ledwie remis z Rumunami, kończąc udział w turnieju jako ostatnia drużyna grupy A. To wywołało poruszenie. Wymyślony dwa lata wcześniej pomysł wszedł w fazę realizacji. Wydatki na same centra treningowe były naprawdę spore, w ciągu ośmiu lat wyniosły aż 520 milionów euro. Dziś to około 100 milionów rocznie. Podstawowym zadaniem baz było stworzenie juniorom miejsca do rozwoju. - Chcieliśmy pozwolić piłkarzom oddychać - twierdzi Uwe Harttgen były zawodnik Werderu Brema, a obecnie psycholog sportowy i osoba zajmująca się programem szkolenia młodzieży.
Centra spełniały także drugą rolę - na nich odbywały się zjazdy najzdolniejszych zawodników w danych regionach. DFB wykonał w ten sposób sporą część pracy za skautów klubów Bundesligi. Te zaś mogły przechwycić naprawdę szybko niemal wszystkie perełki. - Mamy w kraju 80 milionów ludzi i nie zauważaliśmy wielu talentów. Teraz widzimy prawie wszystkie. Jeśli pomagamy klubom, pomagamy także reprezentacji - mówi na łamach "Guardiana" dyrektor sportowy VfB Stuttgart Robin Dutt.
Zwiększono też liczbę licencjonowanych trenerów. Dane sprzed czterech lat mówią o przeszło 28 tysiącach fachowców posiadających licencję UEFA A. To ponad 15 razy więcej niż w Anglii! Ich wiedza była też stale poszerzana. Stworzono model nauczania oparty głównie o grę jeden na jednego w ofensywie i defensywie. Dopasowano przyszłych piłkarzy do ich warunków fizycznych, co nawet u naszych sąsiadów do XXI wieku było niemal niewykonalne. - W 1982 Mats Hummels grałby na "10" - śmieje się Dutt, wspominając jednocześnie, że jeszcze niedawno wszyscy niemieccy zawodnicy byli wielkimi, silnymi chłopami. Teraz są też mniejsi, wyszkoleni fenomenalnie pod względem technicznym. Kolejną istotną rzeczą było podejście DFB do przyszłości wszystkich szkolonych w akademiach dzieci.
Szefowie związku stanowczo przyznali, że piłkarz wychowany według ich zasad musi mieć maturę. Dali tym samym pewność rodzicom. Oddając swoje pociechy na ręce klubów, nie musieli obawiać się o to, czy ich syn ukończy szkołę. Fantastyczny efekt
Nowy system sprawił, że średnia wieku w Bundeslidze spadła. Teraz wynosi ona zaledwie 24,7 roku. Młodzieżowi reprezentanci Niemiec to większości ludzie pochodzący z szkółek piłkarskich objętych nadzorem federacyjnym. Zachowały się ostatnie "niedobitki". Średnio 50 procent kadr zespołów Bundesligi stanowią gracze krajowi. Kluby wypracowały model pozwalający na zdrowe funkcjonowanie. Jego solą są właśnie akademie, do których Niemców nie trzeba już przekonywać. - Anglicy kupują wyszkolonych u nas za grube miliony? Mogę się tylko cieszyć, bo będę dzięki temu mógł zainwestować jeszcze więcej w szkolenie - oświadczył dyrektor sportowy 1. FSV Mainz Christian Heidel zapytany przez dziennikarzy o sprzedaż 29-letniego Shinji'ego Okazakiego za 11 milionów euro do Leicester City.
Nie ma wątpliwości, że plan wdrożony 15 lat temu uchroni naszych sąsiadów przed kryzysem piłkarskim na długo. W siłę urosła liga, a wraz z nią - reprezentacja. Na wszystko trzeba jednak czasu. Etap rewolucji futbolu, który obecnie osiągnęła Polska, na niemieckiej osi czasu umieszczony zostałby gdzieś w okolicach Stuttgartu z roku 1998. Dużo się o tym mówi, ale do działania przystępują nieliczni. A konkretnego planu nadal nie ma.
Mateusz Karoń