53 minuta. Andres Iniesta uderza z całej siły w okienko bramki Keylora Navasa i wprowadza w osłupienie 81 tys. kibiców. Jest 3:0 dla Barcy. Setki fanów wstają z miejsc i ostentacyjnie machają białymi chusteczkami w stronę Rafaela Beniteza. Dostaje się też prezydentowi klubu Florentino Perezowi. "Florentino dimision" to najczęściej wykrzykiwany szlagwort w mieście pogrążonym w bezsilności po kolejnych bramkach Barcelony. I choć wielu fanów Realu przed meczem asekuracyjnie wskazuje rywala jako faworyta, to niewielu z nich spodziewa się tak olbrzymiej klęski. To było harakiri, jakiego nie widzieli od czasów manity z 2010 roku (porażki 0:5 na Camp Nou pod wodzą Jose Mourinho), czy apokalipsy 2:6 z 2009 roku na Santiago Bernabeu.
Precz z Benitezem!
Po czwartym trafieniu Luisa Suareza, tysiące załamanych kibiców opuszczają stadion. - Benitez dimision - krzyczy wielu z nich. Tak zwani "Ultrasur" nie wchodzą nawet na obiekt, ale kręcą się wokół niego pod baczną obserwacją policji. Od wielu miesięcy są skonfiiktowani z prezydentem klubu Florentino Perezem i domagają się jego odejścia. Mniej zaangażowani fani coraz częściej nie zgadzają się z polityką wszechwładnego Pereza. W sobotni wieczór nie są w stanie pojąć, jak mógł zwolnić po jednym nieudanym sezonie Carlo Ancelottiego i zatrudnić w jego miejsce Rafaela Beniteza. Ich ziomka, urodzonego, wychowanego, wykształconego i ożenionego w Madrycie, ale posyłający pocałunki śmierci niemal wszystkim klubom, w których ostatnio pracował. Fani Napoli cieszą się dziś, że ich prezydent Aurelio de Laurentis podrzucił Królewskim kukułcze jajo. Benitez w Neapolu był misterem od przegrywania wszystkiego, co najważniejsze. W Madrycie przegrał na razie tylko Clasico z Barceloną i prestiżowy mecz z Sevillą, ale atmosfera wokół niego jest już taka, jakby był skończonym nieudacznikiem. A to przecież wciąż czołowy trener na świecie. Cóż, kibic Realu, jak mawiał Leo Beenhakker, to najbardziej toksyczna kobieta na świecie.
Bernabeu jak Alcatraz
Przed meczem okolice stadionu zmieniły się w najpilniej strzeżone miejsce w galaktyce. Setki policjantów rewidowały przechodniów, radiowozy patrolowały ulice, a helikoptery przestrzeń powietrzną. Godzinę przed meczem można było poczuć się jak w twierdzy Alcatraz. "Gdzie idziesz, dlaczego nie masz biletu, po co chcesz się zbliżyć w tę strefę?" - pytali zaskoczonych dziennikarzy hiszpańscy policjanci. Przed wejściem na Santiago Bernabeu plecaki i torby podręczne były dokładnie sprawdzane, a w wynajętych mieszkaniach wokół stadionu służby przeprowadzały rutynowe kontrole. - Nigdy się z tym nie spotkałem - mówił komentator hiszpańskiego radia. - Szczerze mówiąc, to wcześniej na stadion można było wnieść nawet bombę, bo nikt nie sprawdzał, co wnoszę w plecaku. Dziś doszło do sytuacji bez precedensu. To chyba pierwsza tak kontrolowana impreza sportowa od Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie w 1992 roku.
Atmosferę napięcia czuć było zewsząd. Nastrój grozy budował przede wszystkim podwyższony do maksimum stan zagrożenia atakiem terrorystycznym w Madrycie. Kibice wchodzący na stadion byli wyraźnie spięci. Real tracił trzy punkty do Barcelony, wracał do gry po przerwie na spotkania reprezentacji, a w zespole z Katalonii do pełni sił doszedł Leo Messi. To kat Królewskich, zdobywca 14 goli w La Liga przeciwko nim. Co niebywałe, brał udział w aż 8 z 9 ostatnich trafień swojej drużyny na Santiago Bernabeu. Kiedy Luis Enrique ogłosił skład podstawowy na sobotnie starcie, wielu fanów Realu odetchnęło z ulgą. Argentyńczyk usiadł na ławce rezerwowych, ale od pierwszych minut na boisko wybiec mieli Luis Suarez i Neymar. Autorzy wszystkich 11 bramek, jakie Barca strzeliła w ostatnich meczach. Duet idealny, kwiat południowoamerykańskiej piłki, który demoluje rywali jak Clint Eastwood w "Bez przebaczenia". Kiedy w Madrycie wybrzmiał pierwszy gwizdek arbitra, zabójczy duet Barcy rozpoczął swój taniec śmierci. Po golach Suareza i Neymara Barcelona prowadziła do przerwy. Była jak wściekły pies chwytający kość. Ci, którzy znają się na piłce, wiedzieli, że tego meczu już nie przegra.
Drużyna ta sama, ale nie taka sama
Real prezentował się dramatycznie. Przed rokiem, grając identycznym składem w środku pola (Modrić, Kross, James), pokonał 3:1 waleczną Barcę. W sobotę gwiazdy Królewskich nie istniały. Sergio Busquets na tle Modricia wyglądał jak piłkarz z innej epoki. Andres Iniesta grał na kosmicznym poziomie. To on otworzył Neymarowi drogę do bramki w pierwszej połowie. To on niemal rozerwał siatkę Keylora Navasa przy trafieniu na 3:0. Kiedy opuszczał boisko, kibice Realu wstali z miejsc i pożegnali go oklaskami na stojąco.
W ostatnich 15 latach tego zaszczytu dostąpli jedynie: Ronaldinho, Alessandro Del Piero i Andrea Pirlo. Santiago Bernabeu jest szowinistyczne i wymagające, ale doskonale grających rywali potrafi docenić. W sobotni wieczór 81 tys. fanów Los Blancos poczuło gorzki smak klęski z Barceloną i przekonało się, że demony z początkowej ery Jose Mourinho wracają lotem bumerangu. To było niemal jak manita z 2010 roku. Różnica klas. Miazga. Tęgie lanie.
Co będzie teraz z Rafaelem Benitezem? Nic. Za kilka dni fani Realu Madryt zapomną o porażce z Barcą, jesli Królewscy zaczną wygrywać spotkania w La Liga i Champions League. Na razie hiszpański trener nie potrafi sobie zjednać piłkarzy, zrewolucjonizować stylu gry Realu, przekonać kibiców, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Jego drużyna miota się, pozbawiona jest energii, nie ma wyraźnego lidera. Wszystko jest nie tak. To było potwornie smutne Clasico w Madrycie. Barca znów udowodniła, że jest lepsza. I zrobiła to bez Leo Messiego, co jest największym sukcesem Luisa Enrique. Okazuje się, że nawet w Blaugranie nie ma ludzi niezastąpionych.
Z Madrytu
Mateusz Święcicki
Kibicuj "Lewemu" i FC Barcelonie na Eleven Sports w Pilocie WP (link sponsorowany)