WP SportoweFakty: Kiedy umawialiśmy się na wywiad, trudno było znaleźć termin ze względu na pański stan zdrowia. Jest bardzo źle?
Marek Koniarek:
Codziennie biegam po lekarzach, nawet dziś jadę. Moja sytuacja wygląda poważnie. Leżałem w szpitalu prawie dwa miesiące, przeszedłem w tym czasie trzy operacje. Możliwa jest kolejna. Kiedy zdecydowałem, że już dłużej nie wytrzymam ogromnego bólu, w życiu nie pomyślałbym, że przeżyję taki horror.
Co się stało?
- W nodze odezwał się jakiś stan zapalny. Pamiętam jak dziś: wszystko wydarzyło się tuż po awansie do I ligi z Rozwojem Katowice, czyli jakieś pół roku temu. Wróciłem z meczu bardzo późno. Położyłem się do łóżka normalnie, a nad ranem obudził mnie potworny ból. Nafaszerowałem się lekami. Nie pomagały. Nie potrafiłem już stanąć na nogę, ale wciąż miałem przekonanie, że to chwilowe. Niestety, do tej pory się nie skończyło...
A co dokładnie panu jest?
- Właśnie tego nie wiem. Robiono mi kilkakrotnie tomografię, a rezonans wykazał tyle, że ortopedzi chcą to jeszcze raz obejrzeć. Mam w nodze jakiś uraz z czasów kariery piłkarskiej. Dotąd go nie odczuwałem. Odezwał się, gdy sprawa zaczęła być skomplikowana. Dokładniej mówiąc, chodzi o biodro. W miejscu, gdzie łączy się ono z nogą, brakuje jakiegoś elementu. Podobno tego typu sprawy wychodzą po wielu latach.
Na ile jest to poważne?
- Na tyle, że nie mogłem w ogóle się poruszać. Teraz jest ciut lepiej, jakoś kuleję, ale przyjechałem autobusem. Samochodu prowadzić nie dam rady. Mam w nodze rurkę doprowadzoną do kości. Pielęgniarka codziennie mi tę kość oczyszcza. Złożyłem już papiery w Piekarach Śląskich, gdzie są dobrzy specjaliści. Cały czas czekam. Oni zdecydują, czy wyciągać drena i rozpocząć rehabilitację. Mam trochę szczęścia, bo udaje mi się unikać tłoku. Na przykład nie chodzę do przychodni, tylko do sióstr zakonnych, które pracują w szpitalu. One oczyszczają mi nogę. Przychodzę i mam zabieg - to duża ulga. Prawda jest taka, że ludzie umierają w kolejkach.
Cezary Kucharski: to dla Lewandowskiego fantastyczna sprawa
Realia polskiej służby zdrowia...
- A u mnie sprawa jest naprawdę pilna. Zostałem zawieziony do jednego szpitala, ale lekarze nie wiedzieli, co się dzieje. Mimo to uznali, że wykonają operację. Kiedy już miałem kłaść się na stole - nagle zrezygnowali. Bali się ruszać tego krwiaka. Noga bolała coraz bardziej, nie mogłem już wytrzymać.
I co pan zrobił?
- Pojechaliśmy do szpitala kolejowego. Obejrzał mnie doktor Janusz Pabian i szybko stwierdził, że niezbędna jest operacja. Miałem zostać u nich. Spytałem go o termin, a on nie chciał w ogóle słuchać o jakimś umawianiu. Od razu zamierzał otwierać nogę. Z miejsca na blok! O 20 rozpoczął zabieg. Ta decyzja uratowała mi życie.
Jak to?
- Gdyby mnie tam nie przyjęli i nie zoperowali, pewnie wróciłbym do domu na noc. A szło już zakażenie do krwi. Ropa zaczynała się sączyć. Po wszystkim usłyszałem od pana Pabiana, że niewiele brakowało. Jeszcze kilka godzin i byłbym na tamtym świecie. Otarłem się o śmierć.
To wszystko brzmi jak scenariusz dramatu.
- W ogóle nie byłem przygotowany. Szedłem do szpitala na początku czerwca z myślą, że pójdzie błyskawicznie. Jakiś zastrzyk albo tabletki, a potem wrócę do domu. Opuściłem placówkę dopiero w połowie sierpnia. Od tamtej pory codziennie widuję się z lekarzem albo pielęgniarką. Doktor Pabian zaraz po pierwszej operacji zrobił mi dwie kolejne. Dał mi w ten sposób drugie życie.
Leczenie takich urazów bywa skomplikowane i do tanich raczej też nie należy...
- Jakoś daje radę. Wiadomo, że jest ciężko, ale nie mam wyjścia. Pomocy na razie nie potrzebuję. Cieszę się, bo przez lata grania w piłkę trafiłem na przychylnych ludzi. Często dzwonią, odwiedzali mnie. Wsparcie mentalne otrzymałem.
[nextpage]Wyjdzie pan z tego?
- Do końca na pewno nie. Poprawa jest duża, bo początkowo nie mogłem stanąć na stopie, a dziś chodzę mimo bólu. Leczenie będzie trwało długo, ponieważ są powikłania. Po pierwsze: mówimy o sprawach zapalnych. Po drugie: nie jestem już taki młody. Kiedyś nie badano nas tak dokładnie. Gdy jeszcze grałem w GKS Katowice, zdarzało się, że dla oszczędności brali zespół na badania do Spodka. Przychodziła niezorientowana internistka i stawiała diagnozy, że 12 chłopa ma wadę serca. A to żadna wada, wyczynowy sportowiec ma powiększoną jedną komorę. Lekarz zajmujący się piłkarzami by to wiedział. Oczywiście, granie szkodziło. Torebki w kostkach czy kolanach miałem zerwane kilka razy do roku. Jakby ktoś zrobił mi dziś rezonans, okazałoby się, że mam zwyrodnienie każdego stawu. Sport to "zdrowie", prawda?
Biodro przeszkodziło panu w karierze trenerskiej? Awansował pan z Rozwojem Katowice do I ligi.
- Przejąłem zespół po Henryku Grzegorzewskim i drużyna odpaliła. Wiele ludzi poza klubem nie chciało, byśmy tego dokonali. Jesteśmy mali i biedni, dlatego im przeszkadzaliśmy. Chłopcy nie są jednak skazani na spadek, szykowane są wzmocnienia.
Wróćmy do pana, do nowego zawodu wszedł pan szybko.
- Grałem jeszcze w GKS Katowice, przyszedłem tam ponownie na koniec. Czułem, że mogę dalej kopać. Odwlekałem zerwanie z piłką, ile tylko się dało. Nie dopadały mnie żadne poważne kontuzje, więc co roku powtarzałem sobie, że jeszcze jakoś pociągnę. Dwie kolejki przed końcem prezes Marian Dziurowicz zwolnił trenera Piotra Piekarczyka. Walczyliśmy o utrzymanie. Byłem wtedy na odpuście w Mikołowie u Edka Lorensa. Zadzwonił telefon - to "Dziura". Kazał mi przyjechać do klubu. Czekał tam Jasiu Furtok. Prezes poinformował nas o wyrzuceniu Piekarczyka i że potrzebujemy zrobić punkt w dwóch meczach. Mieliśmy dociągnąć sezon we dwójkę. Z tym, że Jasiu już nie grał, a ja jeszcze mogłem i chciałem. Chodziło o to, że mam papiery.
Postawił się pan?
- Mówię do Dziurowicza, że chcę grać. Ten mi na to po swojemu: "albo to weźmiesz, albo nie. Będziesz trenował albo nie będziesz robił nic, bo na boisko tak nie wejdziesz!". Wybrałem opcję pierwszą. Furtok też się coś odezwał, więc "Dziura" się po nim przejechał. W meczu z Zagłębiem Lubin jeszcze zagrałem. Fajnie było, bo człowiek sam się na boisko wpuścił. Zremisowaliśmy 2:2. Potem było też 1:1 z Górnikiem Zabrze, ale już nie wchodziłem.
Dziurowicz nie lubił, gdy coś nie było po jego myśli?
- Czasami to był fajny chłop, szło pogadać. Umiał zażartować. W sprawach zawodowych również można było mu coś powiedzieć. Oczywiście gorzej było ze słuchaniem. U Dziurowicza panowała pełna dyktatura. Pamiętam jak łączył funkcję prezesa PZPN z rządzeniem w GKS. Wtedy wojnę wytoczył mu minister sportu. Cała liga bojkotowała zarząd związku, ale my musieliśmy zagrać mecz. Dzwonili do mnie ludzie z całej Polski. Poszedłem do "Dziury", że wszyscy protestują i nie możemy się wyłamać. A on oczywiście w ogóle nie zamierzał słuchać moich żali. Wyraził zgodę, byśmy mieli opóźnienie wynoszące maksymalnie 10 minut. Wyszło tak, że wszyscy poza nami i Ruchem Radzionków odpoczywali.
Baliście się sprzeciwić?
- A co mieliśmy zrobić? Dla niego coś było czarne, więc miało być czarne i już. Nieważne, czy chodziło białą kartkę. Na "GieKSie" mówili, że gdy "Dziura" wchodził do klubu, to nawet papier w toalecie się prostował. Reżim, normalnie!
Ale tam jakoś nie wyszło.
- Brakowało pieniędzy. Zimą pojechaliśmy na obóz do Zakopanego, gdzie mieliśmy być kilkanaście dni. Po dwóch wróciliśmy. Najlepsi zawodnicy odeszli, musieliśmy spaść. Potem skończyliśmy ligę na czwartym miejscu, co było dużą niespodzianką. Skład kleiliśmy, a luki wypełnialiśmy juniorami. Dziurowicz się podjarał. Mieliśmy powalczyć o utrzymanie.
I skończył pan przygodę z GKS...
- 6 grudnia pojechaliśmy na rozliczenie do Ustronia. Wróciliśmy i miał być trening. Jechałem sobie na niego spokojnie. Pod drodze zatrzymałem się, żeby kupić gazetę. Taki zwyczaj, codziennie czytałem katowicki "Sport". Patrzę... Nie, nie wierzę! No nie może być! "Koniarek zwolniony z GKS Katowice". Jaja, przecież ja nic o tym nie wiedziałem. Nikt się nie zająknął, że mnie wyrzucają. Dzień wcześniej rozmawialiśmy normalnie.
O co chodziło?
- W klubie pojawił się Paweł Kowalski, którego chcieli zrobić koordynatorem. Jemu ta funkcja nie pasowała. Już wtedy zaczynałem przypuszczać, jaki będzie finał. Nie mogłem wygrać tej rywalizacji, byłem zbyt młody i miałem zbyt małe kontakty.
Mimo wszystko w zawodzie trenera chyba nie czuje się pan spełniony. Długo nie funkcjonował pan w futbolu na najwyższym poziomie, choć papiery robił pan jeszcze jako piłkarz. W tamtych czasach to była rzadkość.
- Faktycznie, krótko zabawiłem na najwyższym szczeblu. Z drugiej strony: nie każdy miał możliwość, by w ogóle tam być, więc i tak mogę się cieszyć. Wiele zależy od szczęścia i ludzi, z jakimi się pracuje. A papiery - jeszcze w czasach Widzewa Łódź poszedłem do szkoły. Byłym jedynym czynnym sportowcem na roku. Egzaminy zdawałem równocześnie z Adamem Nawałką czy Markiem Motyką.
Wróci pan do piłki? Do Rozwoju pan często przyjeżdża.
- Bywam tu kilka razy w tygodniu. Mam po drodze, nikt mnie nie wygania. Czuję, że wręcz się cieszą, gdy ich odwiedzam. Chciałbym pomóc chłopakom. Kiedyś codziennie dyskutowaliśmy o składzie. Wszystko jednak zależy od mojego zdrowia. Nie wiem, ile to jeszcze potrwa i czy uda się wyleczyć. Niestety, trzeba brać pod uwagę każdą możliwość...
Rozmawiał Mateusz Karoń