Kamil Kołsut: Becks

Zdjęcie okładkowe artykułu:  /
/
zdjęcie autora artykułu

Nazwisko Becksa działa na wyobraźnię. Wśród kobiet wywołuje spazmatyczny jęk; mężczyźni z kolei, w swoim mniemaniu znacznie lepiej zorientowani w futbolowych realiach aniżeli płeć piękniejsza, na jego dźwięk zwykli znacząco pukać się w czoło, pokazując tym samym pogardę dla żałosnej marketingowej maskotki. Po podbiciu dwóch kluczowych dla księgowego kontynentów - Azji i Europy - David ruszył za Ocean, by skompletować potrójną koronę reklamowego króla. Reemigracji spodziewali się nieliczni, rynek reklamowy kocha jednak wielkie powroty. A Becks wpadł do Mediolanu z wielkim hukiem.

W tym artykule dowiesz się o:

Huk ten był jednak nie tylko marketingowy (choć przede wszystkim), ale też sportowy - podstarzały playboy, na tle bądź co bądź jednej z trzech najlepszych w globalnym rozrachunku lig, zaprezentował bowiem formę iście wystrzałową, w stosunku do kibicowskich oczekiwań. No to jak to w końcu jest? Błazen li to czy kopacz udany? Dziewczęcy bożek czy gwiazda światowego futbolu? Kibic masowy z dużą dozą prawdopodobieństwa postawi na opcje lekceważące. Jedynie zaprawieni i odporni na stereotypy piłkarscy koneserzy (zapewne więc także i ty, Drogi Czytelniku?) są w stanie dostrzec za tą śliczną maseczką gracza naprawdę znakomitego. Bo Becks to nie tylko lukier, ale też porządny kawał mięcha (fakt, połączenie niezdrowe).

Do specjalistów nie należę, Davida zawsze darzyłem jednak ogromnym szacunkiem. Geniuszem nie jest (na przestrzeni ostatniej dekady podobne określenie przypisać można jedynie boskiemu Zizou), image też wybrał sobie nader kiepski. Tak to już się jednak przedstawia, że jedni wolą ciche, spokojne życie, inni z ironią bawią się swoim wizerunkiem (jak mój medialny faworyt - Francesco Totti), a reszta z kolei wielbi pieniądz i życie w blasku świateł, niekoniecznie stadionowych. Becks to jeden z najbardziej niedocenianych graczy ostatnich lat. Konia z rzędem temu (Panu? Bardzo proszę!) kto wskaże mi innego gracza, który z powodzeniem reprezentował barwy trzech najwybitniejszych klubów ostatniej dekady - Milanu, Manchesteru i Realu - okraszając te występy siedmioma mistrzostwami kraju i wygraniem Ligi Mistrzów?

W piłkarskiej biografii Beckhama widnieje jedynie pięć ekip, a obok Los Angeles Galaxy stawkę uzupełnia Preston, gdzie wieki temu trafił na chwilowe wypożyczenie. W barwach Czerwonych Diabłów zaliczył 265 spotkań, 116 rozegrał w Realu. World Soccer Magazine umieścił go na liście Stu Najlepszych Piłkarzy XX wieku, a w reprezentacji Anglii więcej spotkań mają na swoim koncie tylko Peter Shilton i Bobby Moore (choć wynik tego ostatniego David wyrównać winien lada chwila). Kibicowski ogół respektem go jednak nie darzy, spoglądając głównie na majątek - jakieś 112 milionów funtów - i kolejne kampanie reklamowe. Z czasem zmienił się też jego znak firmowy, a fani, miast perfekcyjnych rzutów wolnych, wolą kojarzyć Becksa z jedenastkę (wykonaną z iście epickim rozmachem) w czasie portugalskiego czempionatu.

David ciągle jest piękny, wciąż też gra na wysokim poziomie. I to mimo 34 lat na karku, co dla zabieganego skrzydłowego stanowi obciążenie z rzędu tych najpoważniejszych. Nie próbuję wznosić pomnika (odpowiedniej szkoły nie skończyłem), z radością patrzę jednak, jak po powrocie zza Oceanu raz po raz neguje on niesłuszny obraz reklamowej laleczki (choć dawne stereotypy są jak wiatraki i nie sposób je pokonać), wznosząc się na piłkarską Gubałówkę - bo Mount Everest to jeszcze nie jest - której zdobycie otwiera perspektywę osiągnięcia kolejnych szczytów. Wiek już wprawdzie nie ten, kondycja również, ale technika wspinaczki nigdy nie zanika.

Owszem, cały ten wywód i rozpływanie się nad marketingowym ogórkiem można rozpatrywać jako zachowanie niegodne, czy wręcz żałosne. Becksa warto jednak docenić, nawet z ironicznym uśmiechem.

Źródło artykułu:
Komentarze (0)